wtorek, 24 kwietnia 2018

Trochę o fundamentach budowy zespołu, czyli kto zasłużył na nagrodę Executive of the Year.

Drogi Mateuszu,

Jak wielokrotnie dałem ci do zrozumienia, w sporcie obok zasłużonego sukcesu, najbardziej cenię sobie stabilność. Imponują mi zespoły, które potrafią myśleć długofalowo, i przyjmują do wiadomości fakt, że chudy rok nie musi natychmiast prowadzić do francuskiej rewolucji. Dotyczy to zwłaszcza zespołów, które nie dysponują nieskończonymi środkami finansowymi i błędy w konstrukcji mogą naprawić sięgając głębiej do portfela. Ciągłość pracy nie musi koniecznie oznaczać tej samej osoby na jakimkolwiek stanowisku (chociaż spójność najłatwiej kojarzyć z posadą trenera), ale pomysł na filozofię, konsekwentnie realizowaną, i aktualizowaną w zależności od zmieniającego się sportu. W futbolu najjaskrawszym przykładem świeci Barcelona, gdzie na początku lat 90. Cruyff skonstruował taktyczny pomysł na zespół tak bardzo pasujący do tego, czym klub i tak chciał być, że echo tamtego okresu pobrzmiewa w każdej wersji boiskowego produktu. Nawet suche lata, i van Gaal za sterami nie spowodowały, że włodarze klubu spanikowali, a trzymanie kursu doprowadziło do momentu, kiedy Barcelona wyznaczała taktyczne trendy zarówno klubowo, jak i międzynarodowo.

Na mniejszą skalę nie sposób nie dostrzec pracy, którą w Sevilli wykonał Monchi, przez lata wynajdując tanich, ale utalentowanych zawodników, a następnie zarabiając na nich gigantyczne pieniądze. Sevilla nigdy nie przebiła się przez szklany sufit Realu i Barcelony w lidze, ale patrząc wagowo, to liczba ich trofeów robi większe wrażenie. W tym momencie Monchi próbuje podobną strategię zrealizować w Romie. W niemieckiej piłce wzorem przez wiele lat był Werder Brema, trenowany przez 14 lat przez Thomasa Schaafa. Ostatnio trochę się pogubili, ale ich stabilność przez taki długi czas przyniosła nawet mistrzostwo kraju. Kiedy spojrzysz na liczbę trenerów niemieckiej reprezentacji (Dziesięciu! W całej historii reprezentacyjnej piłki!), to można tylko przyklasnąc. Dalej mamy takie historie jak Brentford, które chce z Ameryki pożyczyć model Moneyball, uzyskując przewagę nad innymi wykorzystując zaawansowane modele statystyczne.

W NBA sztandarowy przykład to oczywiście San Antonio Spurs, a ich kulturowa dominacja nad ligą zaczyna trwać trzecią dekadę.

Oczywiście żadna z długofalowych filozofii nigdy nie powstałaby, gdyby nie przynajmniej jeden łut szczęścia po drodze. David Robinson złamał nogę i Spurs przegrali 62 spotkania w sezonie, kiedy nagrodą w drafcie był Tim Duncan, najmniej problemowa gwiazda NBA w historii. Timmy grał przez 20 lat, pozwalając Greggowi Popovichowi i R.C. Bufordowi (dyrektor sportowy) skonstruować mit pracowitych, cichych i niekonfliktowych Spurs, którzy dodatkowo w każdym sezonie są w stanie odnieść sukces sportowy. Barcelona trafiła w dziesiątkę transferując Ronaldinho z PSG, budując sobie od podstaw najlepszego piłkarza w historii, i prezentując światu Guardiolę jako trenera.

W piłce nożnej łatwo się do patrzenia długofalowego zniechęcić widząc, jak potęgi szybko zbierają się po wpadkach wydając po prostu więcej pieniędzy, a jeden fatalny sezon potrafi przynieść spadek do ligi niżej, za czym idą gigantyczne koszta. Dlatego czasami jestem w stanie zrozumieć paniczne ruchy właścicieli klubów (oprócz polskich, bo w uważa się, że jeśli na każde spotkanie drużynę poprowadzi inny trener, to zespół będzie się jeszcze bardziej motywował, skoro efekt nowej miotły działa) szukających jakichkolwiek sposobów na odwleczenie nieuniknionego.

W NBA kompletnie tego nie rozumiem. Czasami zdarzają się właściciele, którzy wydają dyrektywy bazując na finansach, typu: musimy dostać się do play-off, bo wtedy bilety są najdroższe; drużyna musi być konkurencyjna, bo inaczej fani nie przychodzą do areny. Ale jeśli właściciel nie jest raptusem, to domyślam się, że chciałby zbudować tak ikoniczne miejsce jak w San Antonio. Kilku franczyzom udaje się to z całkiem niezłym sukcesem - Miami pod wodzą Pata Riley, Dallas od kiedy kupił je Mark Cuban, Utah mimo kilku chaotycznych sezonów po odejściu Derona Williamsa to oaza stabilności, Indiana nie dokonuje panicznych ruchów, a Golden State zapakowało swoje podejście do budowy infrastruktury i wysłało je do postawienia we Francji obok wzoru metra.

Po cichu jednak jedną z najlepszych franczyz w ostatnich latach, i z niezłą historią jest Houston Rockets. W latach 90. wykorzystali nieobecność Jordana i zgarnęli dwa wolno leżące mistrzostwa, a potem budowali liczące się, ale nieszczęśliwe zespoły oparte na T-Macu i Yao. Daryl Morey, mój kandydat do nagrody EotY dołączył do Rockets w 2007, wnosząc do zatęchłej i lekko zacofanej ligi powiew świeżego analitycznego podejścia. Zasiadając za sterami Rockets, Morey wiedział dwie podstawowe rzeczy - rzut za trzy jest wart więcej, niż rzut za dwa, a bez supergwiazd nie da się poważnie wygrywać.

Wokół tych pryncypiów zbudował swoją filozofię tworzenia zespołu. Wykorzystując nowatorskie modele statystyczne wyszukiwał zawodników, którzy mimo niskich kontraktów gwarantowali produkcję na boisku, najczęściej wyciągając ich z zespołów, które przywiązywały się do nazwisk, zamiast do rzeczywistego wkładu w grę. Ogólna strategia transferowa polegała na zbieraniu jak największej ilości dóbr, które możnaby później wymienić na gwiazdę zmęczoną swoim obecnym otoczeniem. Gdy tę udałoby się uzyskać, to wtedy łatwiej doprowadzić do poważnej dyskusji z wolnymi agentami. Od 2007 Morey wysyłał sygnały do każdej drużyny i każdego poważnego zawodnika sugerując, że jest gotowy podjąć dyskusję, prezentując bogato wyposażoną skrzynkę z dobrami na wymianę. Strzał w dziesiątkę przyszedł jednak dopiero wtedy, kiedy Oklahoma City musiała zdecydować, czy do pomocy Kevinowi Durantowi i Russellowi Westbrookowi zostawić Serge Ibakę, czy Jamesa Hardena. Padło na Ibakę, a Harden powędrował do Teksasu, dostając pod kontrolę swój własny zespół.

Logika tego transferu ze strony OKC prezentowała się następująco - Harden nigdy nie otrzymałby roli w ofensywie której oczekiwał (jeśli dobrze pamiętasz, to zazwyczaj wchodził z ławki po to by odmieniać oblicza serii w play-off), a wartość takiego zawodnika jak Ibaka (obrona pod koszem + niezły rzut z dystansu) stała wyżej w hierarchii wtedy dosyć konserwatywnej ligi. Morey postawił grubo na to, że w Hardenie drzemie nielimitowany ofensywny potencjał. Dowody prezentowały się następująco: Harden rzucał celnie za trzy, asystował głównie pod kosz i za trzy, i posiadał rzadką umiejętność bycia faulowanym przy prawie każdej akcji.

Morey znalazł wtedy swoją gwiazdę numer 1. Pierwsza próba dobrania asystenta skończyła się nieszczególnie, ponieważ Dwight Howard okazał się niedopasowany charakterologicznie do tego zespołu, a jego płoche zdrowie odebrało mu najpoważniejsze atuty, czyli nieskazitelną obronę i siłę w ataku. Daryl pożegnał się bez żalu z tym eksperymentem po trzech sezonach i rozpoczął szukanie gwiazdy numer 2. To w jaki sposób wykorzystał ligową sytuację i załatwił transfer Chrisa Paula wystarcza, w mojej opinii, do przyznania mu nagrody Executive of the Year.

Paul spędził kilka udanych, ale niedokończonych lat w Los Angeles w towarzystwie Blake'a Griffina (obecnie Detroit Pistons) i DeAndre Jordana. W świetle uprzedniej reputacji Clippers nowa generacja zawodników dokonała wielkich rzeczy, konsekwentnie awansując do play-off i na pewien czas przyćmiewając kryzysowych Lakers. Dla samych zawodników oczekiwania były jednak o wiele większe, zwłaszcza, że w swoim najlepszym sezonie absolutnie zaprzepaścili szansę awansu do finałów konferencji przegrywając na własne życzenie, właśnie z Rockets. Obserwując zespół, który wchodził na opadająca trajektorię, Chris Paul zdecydował, że czas pożegnać się z Los Angeles, i zmienić pogląd na jego wybitną karierę, w której cały czas brakowału postsezonowego sukcesu. Zgodnie z modą, za którą podążała cała liga jego najlepsza szansa leżała w połączeniu sił z innym gwiazdorem. Gdzie znajdował się zespół, który doznał własnej kompromitacji w play-off, i zdolności defensywne, oraz rzut z półdystansu idealnie pasowały do tego, żeby wesprzeć matematyczny koncept, wtedy, kiedy trójki nie siedzą? Właśnie w Houston.

Daryl Morey, jak przez całą karierę, wykazał się kunsztem i elastycznością menedżerską dogadując się z Clippers i Paulem, wysyłając w zamian za niego cały szwadron zawodników mogących wesprzeć Los Angeles, ale nie osłabiających mocno Rockets. Do Clippers trafili między innymi Patrick Beverley (którego kontuzja kolana zaważyła na tym, że sezon LA był udany, zamiast bardzo udany), "Sweet" Lou Williams (jeden z najlepiej punktujących rezerwowych w lidze) i Montrezl Harrell, młody, rozwojowy center. Wisienką na tym napakowanym torcie był fakt, że dla dopasowania wymienanych pensji, Morey przeszukał całą ligę i wykupił z trzech klubów trzech zawodników (za gotówkę) tylko po to, aby móc przekazać ich Clippers. Z dystansu nie wygląda to jak wybitne osiągnięcie, ale ustalanie transferu w NBA nie jest proste, a Morey musiał żonglować kilkunastoma gorączkowymi rozmowami po to, aby spiąć transfer w całości.

Za sam ten manewr należą się Moreyowi wysokie oceny, ale na tym nie skończyła się jego praca, bo taki zespół trzeba przecież uzupełnić. Kilka kontraktów wyróżnia się:

P.J. Tucker - idealny center do proponowanego przez Houston stylu gry, gra bardzo twardo w defensywie, realistycznie broniąc pozycje 4, 5 i niektóre 3, a jednocześnie nie wymagający dużej obecności w ofensywie, zadowolony z rzucania trójek z czystej pozycji przygotowanych przez Hardena i Paula. 4 lata za 32 miliony to bardzo dobry kontrakt.

Luc Richard Mbah a Moute - gdyby jego potencjał ofensywny był chociaż w połowie tak wysoki, jak robota w defensywie, mówilibyśmy tutaj o poważnym kandydacie do występu w meczu gwiazd. Niestety Luc Richard (i to zupełnie od niedawna) w ataku daje od siebie tylko w miarę celny rzut z rogu boiska, i okazjonalny wjazd pod kosz. Morey płacąc Lucowi 2.1 miliona dodał składowi głębi, za którą inni płacą 10-12 milionów.

Gerald Green - osobowość, atletyzm, i potencjalne punkty z ławki znowu za śmiesznie niski weterański kontrakt.

Siła Moreya polega na tym, że nie popełnia błędów, które zdarzają się innym dyrektorom w lidze, a mianowicie płaci grubą kasę tylko zasługującym na to gwiazdom. Nie chodzi o to, że Morey jest skąpy, bo nie jest, ale nie alokuje dużych środków tam, gdzie może uzyskać tę samą produkcję za niewielkie pieniądze. Najbardziej krytykowany kontrakt w Rockets to prawdopodobnie Ryan Anderson, który otrzymał 80 milionów za zbiórki w ofensywie i celność za trzy. Niestety jego gra defensywna często powoduje, że z najlepszymi zespołami może występować tylko 15-20 minut. Poza tym Morey konstruuje zespoły konsekwentnie w ten sam sposób - pakuj skrzynkę z dobrami, a jak tylko zdarzy się potencjalny transfer gwiazdy/szansa ściągnięcia wolnego agenta, to natychmiast wyciągnij telefon, oczaruj partnera biznesowego, a resztę ligi obserwuj szukając dobrych, ale nie przepłaconych zawodników.

Tegoroczna kandydatura Moreya jako Executive of the Year opiera się oczywiście przede wszystkim na transferze Chrisa Paula, który katapultował Rockets do poziomu potencjalnego pogromcy Golden State, i niezaprzeczalnie najlepszej drużyny w lidze w sezonie zasadniczym. Uważam jednak, że ten tytuł należy mu się też za posadzenie na stanowisku trenera Mike D'Antoni, który raz zrewolucjonizował ligę 15 lat temu z Phoenix Suns, a teraz dostał lejce, by zrobić to ponownie z Houston. Połączenie Morey - D'Antoni - Harden okazało się niezmiernie skuteczne, i wszystkim
z tej trójcy należą się nagrody. D'Antoni był trenerem roku w poprzednim sezonie, nie bojąc się postawić Hardena na pozycji rozgrywającego, Harden prawdopodobnie zostanie MVP tego sezonu, a ja przyznaję EotY Moreyowi. Rockets niestety wystartowali w play-off bez nitro, ryzykując utrzymanie postsezonowej reputacji dla Hardena (koszmary z meczu nr 6 przeciwko Spurs w zeszłym roku), Paula (brak finałów konferencji w tak bogatej karierze), i D'Antoniego (zarządzał najlepszymi zespołami w lidze, ale nie był w stanie doprowadzić Steve'a Nasha do finałów), ale Daryl Morey stawiając zespół w takiej pozycji może uczciwie powiedzieć, że swoją robotę wykonał doskonale.

Michał

sobota, 14 kwietnia 2018

Szybkie typki na czuja

Drogi Mateuszu,

Dojechaliśmy lekko rozklekotanym samochodem, z krzywą ośką, lewym tylnym flakiem, otwartym bagażnikiem, upierdolonym lusterkiem i pijanym kierowcą do końca sezonu zasadniczego. W trakcie całego roku straciliśmy wielu znakomitych zawodników, a do play-off wchodzimy tracąc Kyrie Irvinga, możemy nie odzyskać Stepha w pełnym zdrowiu, Joel Embiid dzielnie rehabilituje złamaną twarz, a Jimmy Butler dzwoni po niemieckich klinikach, czy istnieją jakieś laboratoryjne sposoby zapewnienia, że jego kolano się nie rozpadnie, w zamian za oddanie duszy. Taki urok długiego sezonu zasadniczego, że nie zawsze wszystkie faworyzowane zespoły dostają szansę walki o mistrzostwo, a czasami ktoś, kto wykonał dobrą robotę, i zajął wysokie miejsce w konferencji dostaje za przeciwnika śpiący wulkan.

Dla każdej z 8 playoffowych par przedstawię mój typek, krótkie uzasadnienie, najlepszego zawodnika na boisku i skalę szoku, gdyby wybrany przeze mnie zespół nie przeszedł dalej. Wszystkie serie rozgyrwane są systemem 'najlepszy w 7 meczach' (pierwszy do 4 zwycięstw).

Zacznijmy na wschodzie:

1. Toronto Raptors - 8. Washington Wizards

Od razu przystępujemy do spotkania, gdzie nie umiem wykrzesać wiary w zespół liderujący konferencji. Toronto ma za sobą serię lat, w których prezentowali bardzo dobrze w sezonie zasadniczym, a rozczarowywali w play-offach, jak ja rodziców, kiedy napisanie pracy magisterskiej zajęło mi dodatkowy rok. Tradycją staje się, że przegrywają mecz na otwarcie play-off, bo Kyle'owi Lowry trzęsą się kolana, a sędziowie nie gwizdają tych samych fauli na DeRozanie, co od października do marca. Wizards to zupełne przeciwieństwo Raptors, ponieważ nie stać ich na solidną, rzemieślniczą grę potrzebną do regularnego wygrywania w zimne, deszczowe popołudnie w Stoke, ale w play-off wznoszą się troszkę wyżej, budując nadzieje kibiców na kolejny sezon (w którym następnie ją niszczą, i tak w kółko). Do ich największych osiągnięć należy, między innymi, rozbicie wyżej notowanych Toronto Raptors 4-0 na otwarcie 1. rundy w 2015 roku. Gdyby nie to, że w ostatnim meczu przeciwko Celtics w zeszłym roku, Kelly Olynyk zmienił się w Stephena Curry, Wizards graliby z finale konferencji z Cavaliers.

W tym roku Raptors rozczarowani brakiem postsezonowego sukcesu dokonali poważnych zmian w stylu gry, unowocześniając ofensywę większą ilością podań, i częstszymi rzutami za trzy. Dzięki swojej skutecznej i efektownej ławce Toronto często zamykało mecze wtedy, kiedy przeciwnicy dali odpoczywać gwiazdom. W play-off te czynniki stopniowo zanikają, i myślę, że kiedy tylko staną na przeciwko jakiejkolwiek trudności to wróci na pierwszy plan ich stary styl gry (przez lata przecież implementowany w głowach), a ławka przestaje mieć aż takie znaczenie, kiedy oponent może pozwolić sobie na granie pierwszą piątką przez 90% czasu spotkania. Nawet jeśli wyniki z sezonu zasadniczego na to nie wskazują, to uważam, że talent na szczycie leży po stronie Wizards. W związku z tym przewiduję:

Wizards 4 - Raptors 2

Najlepszy zawodnik w serii: Ze względu na kolana i charakter Johna Walla, wskazuję na Bradleya Beala.

Skala szoku, jeśli mój typek nie wejdzie: Donald Trump pisze coś głupiego na Twitterze

2. Boston Celtics -  7. Milwaukee Bucks

I znowu pojedynek, który powinien stanowić przetarcie przed kolejnymi rundami dla faworyta i wyżej notowanego Bostonu, ale przez kontuzje Haywarda, Irvinga, i Smarta Celtics opierają się na Horfordzie, drugorocznym Jaylenie Brownie, i rookim Jaysonie Tatumie. Fakt, że Brad Stevens zbudował na tym najlepszą defensywę w lidze, udowadniając gigantyczną przewagę intelektualną nad tymczasowym opiekunem Bucks Joe Pruntym, powoduje, że ciężko odesłać Boston do domu już po pierwszej rundzie. Jeśli Milwaukee wpadnie na jakikolwiek pomysł, jak poskładać prawdziwy system obronny ze swoich utalentowanych zawodników, i w ofensywie pozwoli Giannisowi rozwinąć skrzydła, to wcale nie jest bez szans. Nie zdziwię się, gdy każdy mecz w tej serii sprowadzi się do różnicy kilku punktów, a decydować będzie komu, na przykład lepiej siedzi trójka, czy pojedyncze akcje defensywne (na które bardziej stać Boston). Gdyby Bucks mieli prawdziwego trenera i wiedzieli jak dokonywać poprawek z meczu na mecz, to skłaniałbym się ku kolejnej niespodziance, a tak:

Celtics 4 - Bucks 3

Najlepszy zawodnik w serii: Giannis Antetokounmpo, który może być powodem, dla którego pożałuję wyboru dosyć podatnych przecież Celtics

Skala szoku: Trzy zamiast papcia ze sprawdzianu z matematyki.

3. Philadelphia 76ers - 6. Miami Heat

Wschód nie chce dać prostych odpowiedzi, prawda? 76ers zaczynają tę serię bez Joela Embiida (przynajmniej jeden mecz), a kiedy wróci, to założy na twarz maskę, i nikt nie wie jak bardzo wpłynie to na jego grę. W sezonie zasadniczym Miami stanowiło kwintesencję niewygodnego rywala dla Philly, rzucając wykwalifikowanych obrońców na Simmonsa, i sprowadzając mecze do brzydkiej walki (i wcale ich za to nie krytykuję, bo tak trzeba robić, kiedy talentu mniej, i nie można wygrywać finezją). 76ers w końcówce sezonu zbudowali jednak prawdziwy fundament ofensywy, otrzymując wkład od praktycznie wszystkich zawodników. Nawet jeśli Simmons i Embiid mają w sumie zaledwie 160 spotkań doświadczenia, to w ich otoczeniu jest Dario Saric,  J.J. Redick (13 sezonów w lidze - 13 sezonów w play-off), Ersan Ilyasova, Marco Belinelli, i potencjalne rozbłyski jak Fultz, czy Justin Anderson

Z drugiej strony Erik Spoelstra z Miami to doświadczony w play-off szkoleniowiec, który najlepiej czuje się przygotowując małe strategiczne plany wytrącające najskuteczniejsze bronie z ręki rywalom, a pod względem prowadzonych ważnych spotkań zjada Bretta Browna na śniadanie. Myślę, że Philadelphia w tej serii na pewno przegra dwa spotkania - jedno ze względu na nerwy na wielkiej scenie, a drugie ze względu na znakomicie zagrane taktycznie spotkanie przez Miami (te kalkulacje zakładają, że Embiid wróci na drugi mecz, a możliwe, że tak się nie stanie). W ostateczności te dwa czynniki przekonują mnie, że 76ers wygrają tę serię: talent i przewaga własnego boisku. Nie chodzi mi tutaj nawet o wsparcie kibiców (a to oczywiście niezaprzeczalnie będzie), ale nawet analitycznie wychodzi na to, że w koszykówce zespoły zdecydowanie lepiej grają na własne kosze.

76ers 4 - Heat 2

Najlepszy zawodnik w serii: Joel Embiid (jeśli wróci, a maska nie odbierze mu supermocy)

Skala szoku: Moja mina widząc jak ktoś zjada całą cebulę na raz

4. Cleveland Cavaliers - 5. Indiana Pacers

Biedna Indiana oddała Paula Georga na zachód, po tym jak odpadli w pierwszej rundzie z Cavaliers, żeby budować nowy zespół z marzeniami, po to, żeby znowu odpaść w pierwszej rundzie z Cavaliers.

Cavs upuszczą tutaj jedno spotkanie tylko, jeśli LeBron utnie sobie drzemkę na skraju boiska, i nie ustawi budzika.

Cavaliers 4 - Pacers 0

Najlepszy zawodnik w lidze: LeBron James

Skala szoku: LeBron James po sezonie podpisuje kontrakt ze Skrą Bełchatów chcąc udowodnić sobie, że w siatkówce też wszystko wygra.

Nie umiem się zdecydować, czy zachód jest łatwiejszy, czy trudniejszy do typowania.

1. Houston Rockets - 8. Minnesota Timberwolves

Dzielne Wilki walczyły przez cały sezon, aby zmazać plamę nieobecności w playoff przez 14 lat, i wszystko sprowadziło się do tego, że w ostatnim dniu sezonu musieli pokonać Denver Nuggets. Po zaciekłym boju zajęli upragnione ósme miejsce, i zaraz po fecie zaczęli szykować się na bęcki od Houston. Bazując na skali talentu Timberwolves można by doszukiwać się niuansów i elementów taktycznych burzących drogę Houston po mistrzostwo, ale w ten sposób zakłamujemy rzeczywistość. Mimo tego, że Karl-Anthony Towns i Jimmy Butler to absolutne gwiazdy NBA, to niestety występują w zespole, gdzie trener uchodzący za specjalistę od defensywy, cały czas trzyma ją na wysokości 25. miejsca w lidze, dodatkowo zajeżdżając zawodników trzymając ich na boisku po 40-42 minuty w każdym spotkaniu. Butler przypłacił to rozwalonym kolanem, a przegrane bez niego mecze zepchnęły Timberwolves prosto w paszczę smoka. Być może po stronie Rockets nikt nie powstrzyma ataku Townsa, ale Houston uwielbia przystępować do meczów z zespołami, które nie rzucają trójek, i brakuje im obrońców, żeby powstrzymać Hardena (ani Paula), i nie mają żadnego doświadczenia w play-off. Cieszymy się z waszej obecności na tym etapie, Timberwolves, ale pożegnamy się po czterech spotkaniach.

Rockets 4 - Timberwolves 0

Najlepszy zawodnik w serii: James Harden (który będzie dążył do tego, żeby pokazać wszystkim, że można liczyć na niego w play-off)

Skala szoku: Houston odbierające wiadomość o problemie na Apollo 13.

2. Golden State Warriors - 7. San Antonio Spurs

Pamiętasz, jak na początku pisałem o kontuzjach zmieniających oblicze sezonu? Zdjęcie Kawhi Leonarda powinno znaleźć się na okładce książki "Co by było gdyby?". Poczynając od zeszłorocznych finałów zachodniej konferencji, San Antonio Spurs zadają sobie pytanie, czy mieli szansę ograć Warriors, gdyby tylko Leonard nie skręcił kostki w pierwszym spotkaniu (do tego momentu prowadzili 25 punktami). Ten sezon miał dać ostateczną odpowiedź... ale Kawhi skontuzjował sobie mięsień czworogłowy uda w taki sposób, że lekarze nie potrafią zdiagnozować przyczyny, rehabilitacja nie pomaga, a Leonard mentalnie podobno odsuwa się od drużyny. W ten sposób Spurs przeżyli na szpilkach cały sezon wyciągając maksimum z Manu, Parkera, i losowych kibiców z koszulkami z nazwiskiem na plecach, oczekując na powrót Kawhi. Podobnie jak w paragrafie wyżej, ich trud nagrodzono spotkaniem z mistrzami NBA w pierwszej rundzie.

Nasłuchałem się ostatnio, że słaby (na ich standard) sezon zasadniczy Warriors, i kontuzja Stepha wskazują, że są gotowi na to, aby wreszcie oddać tytuł. Czy nikt z tych ludzi nie widział ostatniego mistrzostwa Michaela Jordana? Scottie cały sezon walczył o nowy kontrakt i/albo leczył kontuzję pleców, Chicago wygrało najmniejszą ilość spotkań od trzech lat, a nowe potęgi powoli wzrastały na zachodzie. To miał być tamten rok. Jak się skończyło, wszyscy doskonale wiemy, a ty masz to uwiecznione na czarno-białym zdjęciu z biografii MJ. Nie wolno nie doceniać mistrzowskiego serca. Ludzie zdają się zapominać, że Warriors cały czas dysponują Kevinem Durantem, Klayem Thompsonem i Draymondem Greenem. W przypadku Golden State sezon zasadniczy naprawdę nie ma znaczenia, i wszyscy przekonamy się o tym, jak tylko play-off zaczną się naprawdę. Mimo tego, mam wrażenie, że brak Stepha i ambicja Spurs pozwolą im odebrać przynajmniej jedno spotkanie na swoim terenie.

Warriors 4 - Spurs 1

Najlepszy zawodnik w serii: Kevin Durant

Skala szoku: Kalifornia głosuje za separacją od USA

3. Portland Trail Blazers - 6. New Orleans Pelicans

Ufff, zaczyna się robić niezwykle ciężko. Zważając na fakt, że Anthony Davis to potwór o pterodaktylowych ramionach stworzony do zdobywania punktów i eliminowania wrogich strzałów okolic własnego kosza, to skłaniałbym się ku Pelicans. Problem z tym, że drugi najlepszy zawodnik tej drużyny został wyeliminowany w styczniu przez Achillesa, a reszta składu została dobrana w ten sposób, który najbardziej mnie denerwuje - naprędce i bez wizji, tylko po to, by pomóc W TEJ CHWILI, W TYM MOMENCIE, ANTHONY BŁAGAMY ZOSTAN! Jrue Holiday, czyli rozgrywający Pelicans, to solidny defensywnie zawodnik, który rzucał już ważne punkty w kluczowych momentach, i można liczyć na to, że podejmie wyzwanie krycia Damiana Lillarda. Nikola Mirotic też co nieco potrafi, zwłaszcza kiedy jego rzut z dystansu siedzi, a zapewnia też walkę pod koszem o zbiórki. Reszta to zupełna niewiadoma. Jakiekolwiek szanse Pelicans leżą na szerokich barkach Davisa, a optymizm można odnaleźć w tym, że zazwyczaj dowozi, więc jeśli skończy tę brutalną serię ze średnimi 35 punktów/13 zbiórek/3 bloki, to wcale nie będę zdziwiony.

Z drugiej strony mamy zespół znający się bardzo dobrze, bo Damian Lillard i C.J. McCollum grają ze sobą od paru ładnych lat, zawsze awansując do play-off. Problem Portland leży w tym, że łatwo wyobrazić sobie, gdzie leży granica ich możliwości. Lillard i McCollum potrafią rzucić z każdego miejsca na boisku demoralizując rywali, ale nie grają w defensywie (Lillard w tym roku poczynił postępy). Większość składu potrafi grać w kosza i dobrze uzupełnia gwiazdy, ale jest przepłacona. Zawodnikiem X dla Trail Blazers jest serbski gigant, Jusuf Nurkic, który dołączył do zespołu jako zeszłosezonowy transfer z Denver Nuggets. Jusuf to szałaputa, który czasami lubi sobie pobręczeć na boisku, naburmuszyć się, potem rzucić 25 punktów, w innym spotkaniu mieć dwie zbiórki, czasami podaje tak, że Larry Bird by się nie powstydził, a czasem odmawia dostrzegania innych graczy na boisku. W zeszłym sezonie Trail Blazers wygrywali mecze ofensywą, ale pod koszem prezentowali rywalom gigantyczną dziurę. W Nurkiciem w środku pola priorytety się odwróciły. Jeśli w play-off defens utrzyma jakość, a C.J i Dame zazieją ogniem z dystansu, to Pelicans zostaną bez żadnych szans.

Trail Blazers 4 - Pelicans 3 (ale jeszcze 14 razy zmienię)

Najlepszy zawodnik w serii: Anthony Davis

Skala szoku: Kiedy zamówię pączka z różą, i w środku faktycznie jest nadzienie z różą

4. Oklahoma City Thunder - 5. Utah Jazz

OKC dodało Paula Georga, Carmelo Anthony'ego tworząc supergrupę, i wygrało jeden mecz więcej niż w poprzednim sezonie, który Russ rozegrał solo. Kiedy grali z plebsem ligi, to potrafili dostać wciry, a na mecze z gigantami motywowali się i ukazywali swój nieskończony potencjał. Thunder jadą tak, jak Westbrook wskaże, ale musi on pozwolić swoim kolegom pomóc, inaczej skończy się tak nieciekawie, jak w pierwszej rundzie w zeszłym roku przeciwko Houston. Na najwyższym biegu Thunder potrafi stłamsić rywali w defensywie, a w ofensywie biega tyle talentu, żeby zdobywać punkty przeciwko każdemu. Bazując na historii, możemy przyjąć, że ten dobry Paul George pojawia się w play-off, uaktywniając obronę na poziomie All-NBA, a jeśli Carmelo chce zrehabilitować ten sezon, to musi przynajmniej trafiać za trzy. Steven Adams, center z Nowej Zelandii, stanie do pojedynku z Rudym Gobertem z Francji w bitwie pomiędzy brutalnością i bezwzględnością. Gobert niszczący Adamsa w meczu centrów oznacza złe wieści dla OKC.

Nie wierzę w tegoroczny zespół Jazz. Należy im się ogromny szacunek za renesans i absolutną dominację w drugiej części sezonu, po powrocie Goberta do składu, ale ich atak bazuje na skomplikowanych akcjach, które w play-off często zanikają na rzecz prostszej koszykówki, zdominowanej przez gwiazdy poszczególnych zespołów. Donovan Mitchell musiałby wskoczyć na kolejny poziom i pociągnąć kolegów z przodu, żeby nie zmarnować pracy Goberta w obronie. Patrząc po ich składzie, ciężko mi wyobrazić skąd konsekwentnie przyjdą punkty w każdym meczu. Nie wyobrażam sobie innej serii niż niesamowicie zaciętej, może nawet kontrowersyjnie zakończonej, ale ostatecznie stawiam na star-power Thunder.

OKC 4 - Jazz 2

Najlepszy zawodnik w serii: Mimo wszystko Russell Westbrook

Skala szoku: Robert Lewandowski prowadzi Polskę do ćwierćfinału mundialu

Nie stawiaj u buksa na moich typkach.

Ale jak już istnieją w pisowni, to za dwa tygodnie razem się pośmiejemy, albo ze mnie, albo ze mną.

Michał



czwartek, 12 kwietnia 2018

Przestańmy udawać, że debata istnieje naprawdę - Rookie of the Year

Drogi Mateuszu,

Wyścig po nagrodę najlepszego pierwszorocznego zawodnika to bardzo nierówna rozrywkowo i jakościowo propozycja. Zdarza się, że rocznik zawodników wchodzących do ligi okazuje się niezwykle słaby, a dla zwycięzcy okazuje się to największym osiągnięciem w karierze (tak jak na przykład Malcolm Brogdon w zeszłym roku, albo w zeszłym tysiącleciu Mike Miller, czy Damon Stoudemire). Innym razem nie ma wyścigu w ogóle, bo ktoś grubo odstaje od konkurencji, jak Kyrie Irving, czy Karl Anthony Towns. Dodatkowo, wygranie Rookie of the Year nie musi przewidywać dalszego rozwoju karier. Kiedy w 2010 roku wygrał Tyreke Evans, to musiał czekać do tego sezonu na mały renesans kariery w Memphis, a w międzyczasie towarzysze draftowcy James Harden, Steph Curry, i DeMar DeRozan zaczęli budować swoje posągi przed poszczególnymi arenami. Podobnie stało się w 2014, kiedy Michael Carter-Williams, wyglądał jak młody Jason Kidd, ale jeśli jego kariera dalej potoczy się w tym kierunku, którym obrała, to za dwa lata będzie podstawowym rozgrywającym Zeptera Śląsk Wrocław.

Od czasu do czasu do ligi trafiają jednak tak dobrze przygotowani młodzianie, przez cały rok rywalizując ze sobą w wyścigu, motywując zwolenników i przeciwników kandydatur do zaciekłej debaty. Grant Hill i Jason Kidd ścigali się tak dobrze, że obaj skończyli na pierwszym miejscu, tak samo jak Elton Brand i Steve Francis kilka lat później. Może ciężko w to uwierzyć, ale Carmelo Anthony przez cały sezon był godnym rywalem nastoletniego LeBrona Jamesa (a Denver awansowało do play-off! Cleveland jeszcze nie).
W tym roku, niespodziewanie, nowy szwadron zawodników dostarczył nam podobne emocje. Cała klasa rookich wchodzących do ligi wygląda znakomicie, bo z pierwszych 14 wybranych zawodników ciężko wyobrazić sobie chociaż jednego, który nie zbuduje solidnej kariery w lidze. Nawet ci, którzy stoją najdalej od swojego potencjału, mogą wytłumaczyć się ustabilizowaną wcześniej hierarchią w zespole, młodym wiekiem, albo taką produkcję w ciągu kilku minut na boisku, która gwarantuje dalszą wiarę.

Najgłośniej przez megafon swoje wejście do ligi ogłosili Ben Simmons (76ers), i Donovan Mitchell (Jazz). Ben to osobliwy przypadek, ponieważ został wybrany w poprzednim drafcie, ale przez kontuzję stopy nie zagrał ani jednego spotkania w sezonie 2016/17, co oznacza, że zgodnie z zasadami ciągle uznawany jest za rookie. Oczekiwania dla obu zawodników przedstawiały się zupełnie inaczej, ponieważ Simmons to pierwszy wybór w dracie, przez co drużyna realistycznie oczekuje prawdziwej supergwiazdy, gotowej do pozytywnego wspierania zespołu od pierwszego sezonu. Mitchell do NBA dotarł z mniejszym bagażem, zaczynając od uniwersytetu Louisville, gdzie spędził dwa sezony, w pierwszym wchodząc z ławki i nie odgrywając znaczącej roli. W drugim awansował na pierwszy plan drużyny, która dotarła do drugiej rundy turnieju NCAA. Przed zeszłorocznym draftem eksperci i skauci nie dotarli do konsensu, w którym koszyczku umieścić Mitchella. Wielu widziało w nim ograniczonego ofensywnie eksperta od zadań defensywnych na pozycjach 1 i 2. Inni mocniej zwracali uwagę na fakt, że Donovan Mitchell dysponuje skocznością, szybkością, ale jego gra jest na tyle surowa, że będzie potrzebował więcej czasu na rozwój. Wybrani przed nim De'Aaron Fox, Dennis Smith Jr. i Frank Ntilikina przykuwali uwagę atrybutami, które pojedynczo prawdopodobnie wypadają lepiej niż u Mitchella: Fox jest szybszy, Smith wyżej skacze, a Ntilikina jako 19-latek wszedł do ligi jako ukształtowany obrońca trujący życie rozgrywającym przeciwników. Utah Jazz zachwyciło się na tyle pełnym pakietem umiejętności Mitchella, że oddali obiecującego Treya Lylesa i dalszy wybór w drafcie do Nuggets, którzy w zamian oddali Utah nr 13, gdzie zazwyczaj spadają solidni zawodnicy, a nie gwiazdy.

Za wcześnie na kompletną ocenę podjętych decyzji, i zespoły wybierające przed Utah prawdopodobnie jeszcze nie plują sobie w brodę za ominięcie Mitchella, ale na pewno nie jeden prezes oglądając swój koszykarski prospekt na boisku głośno westchnął, myśląc o tym, jak wyglądałby sezon, gdyby draft ułożył się troszkę inaczej. A wszystko dlatego, że Donovan Mitchell jak tylko otrzymał szansę od trenera Quina Snydera, to założył na nią kaganiec i przywiązał łańcuchem do kaloryfera, żeby mu nie uciekła. Utah Jazz po międzysezonowej utracie Gordona Haywarda na rzecz Bostonu potrzebowali ofensywnego kreatora, któremu można oddać kluczyki ofensywne, licząc na to, że w beznadziejnych sytuacjach stworzy rzut z niczego. Mitchell okazał się rozwiązaniem prawie doskonałym. Jazz na początku sezon wyglądali na zespół gotowy na wstępną fazę przebudowy, mając w składzie zawodników mądrych i utalentowanych (Rudy Gobert, Derrick Favors, Ricky Rubio, Joe Ingles), wykorzystując system Snydera do wykrzesania jakiejkolwiek ofensywy, ale z ograniczonym potencjałem. Rozwój Donovana Mitchella, wraz magiczną defensywą Rudy'ego Goberta odkluczyły drzwi do uratowania sezonu i przyspieszenia powrotu na szczyt zachodniej konferencji. Nikt nie przewidział tego przed sezonem (ani w grudniu), ale Jazz zajęli 4. miejsce w konferencji, i stoją przed realną szansą pokonania OKC.

Sam Mitchell przysłużył się zespołowi rzucając 20.5 punkta na mecz (najwięcej w zespole), znajdując się w znakomitym towarzystwie graczy, którzy jako pierwszoroczniacy liderowali swoim zespołom w punktach, i prowadzili je do wygrania przynajmniej 45 spotkań. Reszta listy - Wilt Chamberlain, Kareem Abdul-Jabaar, Larry Bird i David Robinson. Mocna ekipa.

Chwała za to wszystko Mitchellowi, który rozgrywa historyczny sezon jako rookie, ale Ben Simmons rozgrywa historyczny sezon jako zawodnik.

Oto lista koszykarzy, którzy osiągnęli następujące średnie w jednym sezonie (nie tylko jako rookie!): 16 punktów, 8 zbiórek, 8 asyst - Oscar Robertson, Magic, LeBron, Westbrook, Wilt, Harden, MJ i teraz Ben. Simmons nie jest w tej samej lidze co reszta ekipy jako zdobywacz punktów, ale już na ten moment łatwo zaobserwować geniusz asyst, który w najlepszych momenta przypomina Magica i LeBrona (a od obu jest ociupinkę wyższy, co otwiera dodatkowe możliwości i kąty podań).

Już na bazie tych podstawowych statystyk można zacząć obalać tezę, że Mitchellowi należy się RotY, bo jego przewaga w punktach jest nikła, a zbiórki i asysty są daleko za Simmonsem. Niestety, to co powinno wydawać się oczywiste, dla wielu ekspertów, ginie w zalewie (moim zdaniem) nieznaczących detali, oraz nieprzekonujących argumentów. Spróbuję tutaj przedstawić najważniejsze sposoby, w których zwolennicy Mitchella chcą obronić jego kandydaturę, i mam nadzieję, że wyjdzie z tego dlaczego, ja bez wahania zagłosowałbym na Bena Simmonsa (Mitchell byłby bezkonkurencyjnie drugi)

W przeszłości debaty dotyczące Rookie of the Year posiłkowały się na przykład takim argumentem, że warto docenić nowoprzybyłych, którzy odgrywają mniejszą rolę, ale w drużynie zmierzając do playoff - w przeciwieństwie do gwiazdek pustych statystycznych kategorii błyszczących dla zespołów z 20 zwycięstwami. Utah Jazz wygrali 48 spotkań... a 76ers 52. Argument odpada.

Przeciwnicy Simmonsa wskazują na to, że Philadelphia gra dobrze tylko wtedy kiedy Joel Embiid pojawia się na boisku, a Mitchell ciągnie za sobą skazany na pożarcie zespół Jazz. Na początku sezonu liczby faktycznie wskazywały, że 76ers bez Embiida, a z Simmonsem na boisku tracili sporo na jakości. W miarę rozwoju sezonu, wraz ze wzrostem komfortu Simmonsa, sytuacja zaczęła się wyrównywać, a Philadelphia zdobywała punkty i dobrze broniła nawet wtedy, kiedy Joel siedział na ławce (albo w domu, bo ostatecznie zagrał tylko 63 spotkania). Takie porównanie stawia też w niesprawiedliwym świetle kolegów z drużyny Mitchella, którzy sami potrafią wiele rzeczy. Rubio, Ingles, Favors, Crowder widzieli już w lidze niejedną sytuację, a Rudy Gobert to poważny kandydat do nagrody obrońcy roku (spoiler).

Mitchell radzi sobie też lepiej w "clutch situations" (definiowane zazwyczaj jako 2 minuty do końca meczu, przy różnicy w wyniku w granicy 5 punktów), ponieważ dysponuje umiejętnością przygotowania sobie rzutu za trzy punkty, czym Simmons nie dysponuje (bo w ogóle nie rzuca z dystansu). Wobec tego ignorujemy pozostałe 46 minut, gdzie Simmons przygotowuje zespół podaniami, zbiórkami i ustawianiem ofensywy, do tego, żeby zamknąć mecz jak najszybciej?

Dodatkowo sprawdziłem statystyki "clutch" na stronie NBA, i wychodzi z nich, że przewaga Mitchella polega na tym, że ma odwagę rzucać w decydujących momentach meczu, ale robi to bardzo nieskutecznie (kiedy Ben rzuca, to jego TS% wynosi 65%, Mitchella 49.9%). Simmons doskonale zna swoje atuty i ograniczenia i wyciska maksimum z tego co umie, podejmując decyzje z korzyścią dla zespołu. Jak już ustaliliśmy wcześniej Donovan Mitchell potrafi eksplodować punktowo (45 meczów powyżej 20 punktów), ale nie kontroluje wszystkich aspektów gry tak, jak jego rywal.

Negatywna kampania na temat Simmonsa skupia się przede wszystkim na jego oczywistym mankamencie - braku jakiegokolwiek rzutu z dystansu. W idealnym świecie Ben pracuje nad rzutem tak długo, aż zmienia się w Raya Allena, ale magia jego gry polega na tym, że pozostałe umiejętności ma tak wyśrubowane, że nawet, gdy rywale zostawiają mu miejsce, on zabiera je, i zamienia w korzyść dla zespołu, albo wykorzystując wolną przestrzeń na przyspieszenie i wjazd pod kosz, albo zamieniając dodatkowe sekundy na przeliczenie wszystkich możliwych ewentualności i wybranie najlepszego dostępnego podania. Z drugiej strony tak chwalony za rzut z dystansu Donovan Mitchell trafiał tylko 34% trójek, co wygląda OK, ale nadal plasuje się poniżej ligowej średniej.

Po przejrzeniu wszystkich argumentów, które wypisałem, wychodzi na to, że stałem się największym wrogiem Donovana Mitchella, stojącego w opozycji do rozgrywającego 76ers. Wręcz przeciwnie, uważam, że Mitchell to efektowny zawodnik, potrafiący rozgrzać publikę wsadem, pogrzebać przeciwnika kilkoma pospiesznymi koszami, a dodatkowo charakterologicznie wpisującego się w nowy archetyp skromnego gwiazdora NBA, swobodnego w swojej skórze, potrafiącego logicznie i śmiesznie wypowiedzieć się na różne tematy. Cieszę się też, że tak dobrze prowadzona ekipa, jak Utah Jazz szybko odnalazła zastępstwo dla Gordona Haywarda, i nie będzie wiele lat walić toporem w kopalnii beznadziei obok Sacramento, Suns, czy Knicks. W porównaniu do Mitchella, Simmons potrafi wypaść jak arogancki bubek, noszący głowę wyżej niż wszyscy inni (ale rezultaty na boisku go bronią). Nagroda Rookie of the Year przypada najlepszemu pierwszorocznemu zawodnikowi, a tym przez 82 spotkania był Ben Simmons.

Michał

P.S. Nie wdaję się nawet w dyskusję na temat durnego argumentu, że Simmons nie jest "prawdziwym" rookie, bo wybrano go w drafcie rok wcześniej, ale nie zagrał ani jednego spotkania. Po pierwsze jak Blake Griffin zrobił to w 2009 to nikt nie marudził, a po drugie zwracający na to uwagę Donovan Mitchell (kliknij po śmieszny obrazek) sam sobie kopie dołek pod swoimi argumentami.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Nagrody - Most Improved Player 2017/2018

Drogi Mateuszu,

Niepisana zasada najpoważniejszych stron o NBA dotyczy tego, że blisko końca sezonu wszyscy autorzy muszą przygotować artykuły proponujące wybory do nagród przyznawanych przez NBA. Z tych najważniejszych dyskusji, prymat bierze MVP, ponieważ głosowanie za najlepszego/najbardziej wartościowego gracza sezonu zazwyczaj rezonuje przez lata i może stanowić zagryzkę do długich dyskusji, biorąc na tapetę chociażby takie kontrowersyjne wybory jak: Harden vs Westbrook, Curry vs Harden, Paul vs Kobe, Malone vs MJ, LeBron vs ktokolwiek stał na przeciwko jego sezonów kiedy nie wygrał. Inne nagrody nie wywołują aż takich emocji, ale uważam, że definitywne zaproponowanie typków to ciekawe intelektualnie wyzwanie, które wiele mówi o podejściu do koszykówki wybierającego. Istnieją nagrody, których nie mogę przyznać, bo funkcjonują w kręgach, o których nie mam pojęcia (np. nagroda humanitarna, czy nagroda dla najlepszego kolegi z zespołu), ale wypowiem się o: MVP, Rookie of the Year, Defensive Player of the Year, Coach of the Year, Sixth Man of the Year, oraz, w dzisiejszym poście, Most Improved Player of the Year.

MIP nie wywoływało może większych kontrowersji w przeszłości, ale często gracze otrzymujący tę nagrodę okazywali się bezpiecznym wyborem. Często byli to zawodnicy, którzy posiadali umiejętności, i sporo ludzi oczekiwało od nich jakościowego skoku, a przychodził on wtedy, kiedy trenerzy im zaufali - Goran Dragic, Kevin Love, Tracy McGrady. Najtrudniejszym zadaniem dla zawodnika, jest przejście z roli wspomagacza, do gwiazdy, i kilka ostatnich wyborów (C.J. McCollum, Giannis Antetokounmpo, Jimmy Butler) wskazuje na to, że głosujący rozumieją prawdziwy przeskok umiejętnościowy. Historia pokaże, ale w tym roku możemy mieć taką samą sytuację - drugoplanowy zawodnik wpisuje się w klimat ligi jako prawdziwa gwiazda.

W tym momencie nie mogę wspomnieć historii z twojego podwórka, która została ze mną przez lata. Jeśli cokolwiek opowiem źle, to masz prawo poprawić moje wspomnienia, ale nigdy nie możesz ich rujnować. Gdy na początku życia piłkarskiego wychodziłeś z kolegami spod bloku odstawałeś techniką i warunkami fizycznymi. Bez podawania imion i znakomitych ksywek istnieli goście, którzy piłkarsko cię przerastali, a teraz mogliby wiązać ci sznurowadła. Ale ty powiedziałeś: nie! Zaparcie dążyłeś do doskonalenia elementów gry nad którymi miałeś kontrolę, a boiskowa inteligencja wyniosła cię ponad kolegów, którzy zatrzymali się na wczesnym przystanku, do którego dowozi wrodzony talent. W twoim przypadku naturalne przyspieszenie, odejście z piłką przy nodze, i gra na małej przestrzeni okazały się ważniejsze niż to, że jeden, czy drugi byli więksi od ciebie, albo mieli za sobą więcej doświadczenia. Wszystko to oczywiście wyszło z tego, że na boisku spędzałeś dużo czasu, co okazało się korzystne dla twojego rozwoju (nie dla wszystkich osobników to działało, i wiesz, o którym koledze wspominam). Jakbyś jeszcze umiał wykończyć jak Inzaghi (i przyjął tę samą strategię do książek).

Całą tę historię obrazuję po to, aby pokazać, że czasem zawodnicy docierają do ligi z nieokreślonym potencjałem, stawiani w sytuacji, w której nie mogą się rozwijać, albo ich zdolności motoryczne znacznie przerastają ich zrozumienie gry. MIP powinno słuzyć jako wyróżnienie za wyjście z ram, którymi otaczają cię trenerzy, komentatorzy, inni zawodnicy; a także wyciśnięcie maksimum ze swojej sytuacji, stawiając się w takiej pozycji, że kiedy szansa zawoła, jesteś gotowy odpowiedzieć coś optymistycznego.

W tym roku zawodnikiem, który wykorzystał swoją sytuację do maksimum jest Victor Oladipo z Indiana Pacers. Historia Victora to przykład podobny do Luki Toniego, obrazujący fakt, że nie można zbyt szybko po prostu rezygnować z utalentowanych fizycznie zawodników.

Oladipo został wybrany z numerem dwa w tragicznym (wtedy) drafcie 2013 i zaczął swoją karierę w Orlando Magic. Przez pierwsze trzy sezony grał solidną (czytaj rozczarowującą) koszykówkę, rzucając około 16 punktów na mecz z 4 zbiórkami i 4 asystami, w zespole, który zmierzał donikąd. Z daleka takie średnie wyglądały zupełnie nieźle, ale tak naprawdę między pierwszym, a trzecim sezonem nadzieje Magic na to, że Oladipo rozwinie się w pierwszorzędnego ofensywnego zawodnika zaczęły wyparowywać. Sygnalizując rezygnację z wysokiego wyboru w drafcie, Magic wysłali Oladipo do jego prawdopodobnie najtrudniejszej profesjonalnej sytuacji - zaraz obok Russella Westbrooka w Oklahoma City Thunder, który właśnie kombinował jak grać bez Kevina Duranta.

Bazując na profilu osobowościowym Russa i wcześniejszych występach OKC bez kontuzjowanego Duranta wszyscy wiedzieli, czego się spodziewać. Absolutna kontrola nad piłką i rzucanie cienia, niczym Ludwik XIV nad swoim imperium, zasłoniło też blask Oladipo, już wcześniej nie dorastającego do oczekiwań. Jeśli zawodnik dociera do czwartego przeciętnego sezonu, to prezesi w lidze zazwyczaj go mentalnie skreślają, i kiedy doszło do zeszłorocznego transferu między Pacers a Thunder, gdzie Paul George został wymieniony za Oladipo i Domantasa Sabonisa, konsensus uznał, że Oklahoma nie oddała praktycznie nic wartościowego za jednego z najlepszych graczy w lidze.

Nie mam pojęcia jakie tabsy zjadły Oladipo, i co postanowił wszystkim udowodnić, ale na ten moment wychodzi, że gra jak najlepszy zawodnik z tego transferu (najwyższy limit umiejętnościowy ma oczywiście George, ale w tym sezonie Oladipo gra lepiej od niego). Wróćmy analizą do roku 2008 i spójrzmy na standardowe statystyki - 23 punkty (10. w lidze), najwięcej zbiórek i asyst w karierze, 2.4 przechwytów (wygrywa ze wszystkimi, a zaraz za nim plasuje się... Paul George), najwięcej prób rzutów, najwyższa skuteczność za 2 i 3 punkty. Pierwszy i zasłużony wybór do meczu gwiazd w wieku 25 lat. Indiana oddała klucze do Forda Ofensywy Victorowi, i ten wykorzystał to, jak nikt nigdy wcześniej w NBA, a skala jego rozwoju jest w zasadzie bezprecedensowa. Przyrównując ją do naszego podwórka, to może zestawiłbym całą sytuację z Jakubem Błaszczykowskim, który przez dłuższy czas jako młodzian biegał bez mózgu po prawej obronie Wisły, a pewnym momencie stał się niezastąpionym partnerem ofensywy z Pawłem Brożkiem w roli głównej, i ostatecznie jednym z najlepszych zawodników reprezentacji.

Jeśli pamiętasz mój pierwszy post o zaawansowanych statystykach, to pojęcie True Shooting Percentage lekko utkwiło w twojej głowie, jeśli nie, to zawsze można szybciutko rzucić na nie okiem ;). W każdym razie do tej pory TS% Oladipo tkwiło na poziomie niższym niż średnia ligowa (Victor 52%, liga około 55-6). W tym sezonie Oladipo przy zwiększonym nakładzie ofensywnym jest skuteczniejszy (57%) niż kiedykolwiek, a utrzymywanie wydajności przy trudniejszych obowiązkach jest zadaniem tylko dla największych gwiazd NBA i praktycznie się nie zdarza. Wszystkie inne statystyki (które będę tłumaczył w przyszłości) również cyknęły w górę, a nie mogę nie docenić zawodników rozwijających się wszechstronnie.

Indywidualny sukces Oladipo nie przyszedł z jednoczesną degradacją gry zespołu. Przed sezonem bukmacherzy wskazywali, że w najlepszym wypadku Indiana zagra nudną koszykówkę, bez osobowości w ofensywie i defensywie, plasując się tuż nad patologią wyścigu po miejsce w loterii draftowej, ale grubo za play-offami.  Między innymi dzięki Oladipo, już teraz Pacers okazali się jednym z największych zaskoczeń sezonu. W tym momencie zajmują 5 miejsce w konferencji i szykują się do pierwszorundowego pojedynku z Cleveland Cavaliers, albo 76ers. Wiadomo, że nie wszystkie laurki mogą powędrować do Oladipo, ale strata takiego zawodnika jak George, i kontynuowanie solidnego marszu, po uzupełnieniu składu niedocenianymi zastępstwami wymaga oklasków.

Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione fakty, uznaję Victora Oladipo za Most Improved Player tego sezonu, a tobie przyznaję tę samą nagrodę działającą z mocą wsteczną, za największy rozwój umiejętności w skillu wśród podwórkowych zawodników pochodzących pierwszych bloków.

Michał

niedziela, 1 kwietnia 2018

Przewidywanie przyszłości w odważnych deklaracjach

Drogi Mateuszu,

Czasami jest tak, że człowiek chce wykazać się swoją wiedzą, zrozumieniem rzeczywistości, i poczuciem płynięcia w trendach. Wtedy taki ktoś dokonuje przewidywań na przyszłość, najczęściej wygłaszając je tonem kpiącym, głośniejszym, i pewniejszym siebie niż jego rozmówcy . Kiedy w 2011 roku ogłaszałem wszystkim słuchającym, że na pewno nie zostanę nauczycielem, moje poczucie wyższości, wraz z towarzyszącym mu prychnięciem nosem, niosło się przez wszechświat, rzucając wyzwanie losowi. Los odczekał swoje, a następnie wsunął mnie na tory, które nieubłaganie prowadziły do świata dzienników, rad pedagogicznych, i lekcji wyciągniętych z rękawa, trenujących sztukę improwizacji.

W momencie kiedy te nostradamiczne dokładne przepowiednie padały z moich ust, niezależny obserwator mógł dostrzec, jak z mojej cielesnej powłoki unosiła się dusza, obdarzona spojrzeniem w zakamarki przyszłości, i wracała do ciała (które lewitowało 8cm nad ziemią) z wieściami, które rysowały klarowną ścieżkę, na końcu której zdecydowanie nie było 300 wypracowań do poprawienia w wyjazdowy weekend.

Dlatego nauczony doświadczeniem, w tym poście, dostępnym na wiecznośc w internetowym archiwum, wygłoszę przewidywania dotyczące czegoś, nad czym mam o wiele mniejszą kontrolę niż nad sobą, i absolutnie nikt nie będzie mógł mi tego wytknąć. Ponieważ mam rację.

Mateuszu, do 2023 roku Philadelphia 76ers zostaną mistrzami NBA przynajmniej raz.

Wyłożyłem ci już to kiedyś prywatnie, ale powtórzę publicznie. W piłce nożnej nigdy nie udało mi się znaleźć tej całożyciowej zespołowej zaczepki emocjonalnej. Podałem ci też propozycje jak moje świadome kibicowanie mogłoby wyglądać w NBA, gdybym brał pod uwagę tylko półobiektywne argumenty dla poszczególnych franczyz. Jak się okazało, obiektywizm przegrał z niespodziewanymi wydarzeniami i związałem się z Philadelphia 76ers. Mam nadzieję, że nie doczepiłem się do nich tylko i wyłącznie dlatego, że są na fali wznoszącej, ale ich obecna konstrukcja przekonuje mnie, że jak na NBA to ich przyszłość rysuje się w kolorowych barwach, z następujących kilku powodów:

1. Plan Sama Hinkiego, czyli byłego prezesa 76ers, polegającego na straceniu kilku sezonów, po to, aby dać sobie szanse na jak najwyższe wybory w drafcie, zaczął się odpłacać z nawiązką, kiedy okazało się, że Joel Embiid to nie tylko kontuzjowane nogi i znakomita obecność w mediach społecznościowych, ale też inteligentny i utalentowany koszykarsko zawodnik, który w praktycznie każdym meczu analizuje w superkomputerze swoje błędy i zamienia je w bardziej wydajniejsze funkcje, a chwilowe niedoróbki nadrabia motorycznymi zdolnościami (Olajuwon?), i wielkością (Shaq?) wcześniej nie widzianymi w tym samym zestawie.

Obecność Joela Embiida na boisku automatycznie powoduje, że 76ers zamieniają się w znakomity defensywny zespół (bo nikt nie próbuje wjeżdżać pod kosz, a jak próbuje to w drzwiach stoi kameruński Cerber), a kiedy wyrusza pod kosz przeciwnika, to nie istnieją tak sprawni fizycznie obrońcy aby go powstrzymać. Obrana strategia upiżdżania sezonu za sezonem w dużym skrócie sprowadzała się do tego, aby wybrać nagrodę w drafcie, i Joel Embiid w prawie całym swoim pakiecie jest szóstką w totku po trzech kumulacjach, bez podziału. Hinkie wiedział, że jeden Embiid w NBA nie wystarcza, bo istnieje wiele smutnych przykładów, gdzie jedna gwiazda próbowała dociągnąć zespół do ziemi obiecanej, ale ostatecznie osiągała sukces w lepiej zbudowanej drużynie (patrz Garnett, Kevin). Philly była kiepska na tyle, że zaraz po Embiidzie sięgnęła po niemniej obiecującą nagrodę.

2. Ben Simmons w swoim pierwszym prawdziwym sezonie korzysta z tego, że liga często idzie w jedną stronę i ustanawia pewne "niezmienne" prawidła, a Ben bierze je wszystkie i odwraca na swoją korzyść.

W zupełnie niedawnej historii NBA trenerzy ustawiliby mierzącego 210cm Bena blisko kosza i kazali średnim/przeciętnym rozgrywającym podawać mu piłkę, żeby trafiał z bliska, a prowadzeniem akcji niespecjalnie się martwił. Brett Brown to jednak mądrzejszy i nowocześniejszy trener, i jak tylko Simmons wrócił do zdrowia, po złamanej stopie, która wyeliminowała go z pierwszego roku w lidze, to zapowiedział, że ten gość, zawodnik o wzroście Anthonego Davisa, Tima Duncana, i innych podkoszowych potęg, będzie odpowiedzialny za rolę głównego rozgrywającego 76ers. Ta decyzja odpłaciła się z ofensywą funkcjonującą szybko, ale mądrze, bo warunki fizyczne Simmonsa pozwalają mu na pchanie tempa przez całe spotkanie, a jego umysł działa jeszcze szybciej analizując (w pierwszym roku gry!) to, co robią i przeciwnicy, i koledzy z drużyny. Podania Bena suną do właściwych celów z odpowiednią prędkością, zapewniając rzucającym, albo wolną drogę do kosza, albo czysty rzut. NBA w 2018 praktycznie wymaga, że zawodnicy na każdej pozycji na boisku powinni potrafić rzucać z dystansu, a Ben nie robi tego w ogóle. Kompletnie rezygnując z tej opcji, wybieraja wjazdy pod kosz, a wolne miejsce zostawione przez obrońców prowokujących go do rzutu wykorzystuje do konstruowania finezyjnych akcji. A jeśli kiedykolwiek poprawi się z dystansu? Jesus H. Christ (swoją drogą LeBron w pierwszych sezonach też nie umiał rzucać).

3. Ekipa pomagierów (niezbędny składnik do każdego mistrzostwa) rozpoczyna się od mojego ulubionego koszykarza obecnie w NBA, czyli Dario Saricia. Zanim chorwacki skrzydłowy dotarł do ligi troszkę dyskutowano na temat jego osobowości, ponieważ zwodził kilka europejskich zespołów, co do podpisywanych kontraktów, i deklarował swoją obecność w drafcie, a potem wycofywał się bez podawania konkretnych powodów. Kiedy w 2016 76ers w końcu go wybrali, złośliwie nastawieni komentatorzy sugerowali, że Dario co roku będzie wysyłał prośbę o kupno biletu do USA, a potem przyleci na wycieczkę po Hollywood i sprawnie wróci do Europy.

Teorie spiskowe okazały się nieprawdziwe, a szum wokół Saricia wytwarzał przede wszystkim jego ojciec, próbujący znaleźć dla syna jak najlepszą koszykarską sytuację. Od momentu kiedy Dario przeskoczył mur domu Donalda J. Trumpa, zachowuje się tylko i wyłącznie modelowo. Znakomity, zespołowy kolega, morfujący swoją grę w zależności od tego, czego potrzebuje zespół. Potrzebujemy trójek? Nie ma problemu. Ktoś do inicjowania ofensywy z graczami z ławki? Dawajcie Dario. Rzucić się na podłogę, żeby uratować kluczowe posadanie piłki? Jedziemy. 25 punktów, bo akurat nikomu innemu nie wchodzą rzuty? Dario Fucking Saric. Śmieszna fryzura, śmieszny styl biegania, śmieszny wąs przykrywający troszkę dziwną wargę, i ksywka Homie zapewniają mu pierwsze miejsce wśród gości, których jeśli Philly odda w transferze, albo nie zapłaci tak, jak powinna, to jadę pierwszy spalić im chatę.

Dodatkowo, nawet na ten pierwszy krok w kierunku poważania, 76ers zbudowali dobrą ekipę wspierającą gwiazdy. J.J Redick to weteran NBA, trafia z dystansu i wnosi profesjonalizm do szatni. Robert Covington zabłysnął stając naprzeciwko wszystkich najgroźniejszych skrzydłowych ligi. Amir Johnson daje wykłady w szatni na temat stawiania poprawnych zasłon i ustawienia w obronie. T.J. McConnell nie wygląda atletycznie jak sportowiec, nikt nigdy na niego nie stawiał, i nie umie rzucać. Dzięki temu, że zawsze daje z siebie wszystko traktuję go jako pozytyw dla zespołu. W tym okienku transferowym okazało się, że Philadelphia wie po jakich weteranów sięgać, bo zarówno Marco Bellinelli i Ersan Ilyasova wnieśli brakujące wartości do zespołu.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nawet nie zdążyłem wspomnieć tegorocznego pierwszego wyboru w drafcie, czyli Markelle Fultza. Historia jego sezonu jest skomplikowana, bo zameldował się na początku roku z koszmarnie spierdoloną formą rzutu (który był jego główną bronią na uniwersytecie), i nieidentyfikowalną kontuzją ramienia. W związku z tym, został odesłany na bok, i próbowano dociec, czy zmiany to kontuzja spowodowała zmiany, czy zmiana próba dostosowania rzutu do wymogów NBA spowodowała kontuzję. Kiedy wreszcie wrócił, zaraz przed końcem sezonu (obecnie na czwartym meczu z rzędu), okazało się, że może warto było czekać. Ben ma podania, Joel fizyczną przewagę, a Markelle szybkość. Jeśli w przyszłym sezonie przestaniemy mówić o Fultzie jako o potencjalnej przewadze dla Philadelphii, a jako rzeczywistym kontrybutorze na boisku, to będę jeszcze mniej martwił się bezczelnością moich przewidywań.

Oczywiście, jak zawsze istnieją elementy, które mogą wsadzić kijek w szprychy roweru Lance Armstronga zmierzającego po Tour de France. Uważam, że mówienie o zdrowiu zawodników zazwyczaj jest niesprawiedliwe, bo czasami występują losowe sytuacje, a kontuzje mogą być nieprzewidywalne. Problem z 76ers jest taki, że każdy z gwiazdorów przeszedł naprawdę trudną drogę. Joel Embiid grając w Kansas miał problemy z plecami, a potem przesiedział dwa sezony w NBA ze względu na kontuzję stopy, a później kolana. Kiedy w końcu zaczął grać starczyło mu mocy na 31 spotkań, a potem (nie z jego winy) kolano znowu poszło w pizdu. W tym sezonie Embiid wyglądał na niepokonanego. Żadnych problemów ze stopami, kolanami, plecami, ale zaraz przed play-offami jego twarz spotkała się z ramieniem kolegi z zespołu, i w związku z tym opuści ostatnie 2 do 4. tygodni sezonu. Wszystko byłoby, i ok, i zrozumiałe, ale Joel Embiid jest absolutnym motorem napędowym tego zespołu, i jego obecność jest niezbędna dla przyszłości Philly.

Przeszłość Simmonsa nie prezentuje się aż tak tragicznie, ale i tak ze względu na złamaną stopę ominął go cały pierwszy sezon. Zmartwienia okazały się przerysowane, bo Ben wszedł w ten sezon na pełnej mocy, praktycznie nie opuszczając spotkań i nie wykazując żadnej podatności na kontuzje. Mimo wszystko, każdy jego niezręczny upadek powoduje burze i pioruny w Philadelphii, spowodowane czarnymi myślami mieszkańców.

Dziwną sytuację Markelle już opisałem, ale ogólnie wszystkie znakomite wybory 76ers przechodziły przez tę, czy inną sytuację zdrowotną, i jeśli ich zdrowie nigdy nie zgra się w jednym sezonie, to staniemy przed bramą ogromnego rozczarowania, i może będzie trzeba ją przekroczyć.

Moje poważniejsze zmartwienie dotyczy prezesury. Główny architekt obecnego zespołu, czyli Sam Hinkie został "zmuszony" do rezygnacji ze swojej pozycji, dlatego, że lidze nie podobało się, że otwarcie wykorzystywał istniejące reguły do zbudowania jak najlepszego zespołu, gotowy do poświęcenia kilku sezonów tragedii dla zbierania przyszłych plonów. Zaraz przed tym jak wszystko zaczęło się składać w całość, 76ers zatrudnili Briana Colangelo, który w lidze funkcjonuje od minimum 30 lat, i jego umysł się szanuje, ponieważ stał za składaniem porządnych zespołów, ale z drugiej strony na jego CV widnieją patologiczne ekipy, i niespecjalnie kojarzył się z progresywnym podejściem do koszykówki. Sam Hinkie, z konsultanten Colangelo odczuł brak swobody na plecach i odszedł (moim zdaniem za szybko) zaraz przed tym, jak The Process zaczął się spłacać.

Nawet gdy Hinkie nie trafiał fenomenalnie w drafcie (bo i Nerlens Noel, i Jahlil Okafor już dawno odfrunęli z Philly), to praktycznie nie przegrywał żadnej transakcji transferowej. Do tego momentu Brian Colangelo niczego poważnie nie spierdolił, a nawet podjął jedną niezmiernie ważną decyzję zamieniając się z Bostonem wyborami w poprzednim drafcie (nr 1 Bostonu za nr 3 Philly + albo tegoroczny wybór Lakersów, albo za rok Sacramento). Nie mam do niego jednak długoterminowego zaufania.

Siła talentu jest tak potężna w 76ers, że bez pochopnych ruchów ten zespół powinien rozwijać się według trajektorii jego gwiazd. Filozofia budowania mistrzowskiego zespołu polega na zbieraniu jak największej ilości gwiazd w jednym miejscu i otoczeniu ich rozumiejącymi powagę sytuacji graczami pobocznymi. 76ers mają jedną megagwiazdę, potencjalną megagwiazdę, niewiadomą gwiazdę w Markelle, i pieniążki na zbudowanie reszty zespołu. Moje obecne oczekiwania to - dać wszystkim zawodnikom zrobić to co mogą, zapłacił tyle ile trzeba Benowi, Dario i Markellowi i polować na następnych Redicków. Proszę. Nic więcej. I żeby Joel się nigdy nie rozpadł.

Michał