czwartek, 12 kwietnia 2018

Przestańmy udawać, że debata istnieje naprawdę - Rookie of the Year

Drogi Mateuszu,

Wyścig po nagrodę najlepszego pierwszorocznego zawodnika to bardzo nierówna rozrywkowo i jakościowo propozycja. Zdarza się, że rocznik zawodników wchodzących do ligi okazuje się niezwykle słaby, a dla zwycięzcy okazuje się to największym osiągnięciem w karierze (tak jak na przykład Malcolm Brogdon w zeszłym roku, albo w zeszłym tysiącleciu Mike Miller, czy Damon Stoudemire). Innym razem nie ma wyścigu w ogóle, bo ktoś grubo odstaje od konkurencji, jak Kyrie Irving, czy Karl Anthony Towns. Dodatkowo, wygranie Rookie of the Year nie musi przewidywać dalszego rozwoju karier. Kiedy w 2010 roku wygrał Tyreke Evans, to musiał czekać do tego sezonu na mały renesans kariery w Memphis, a w międzyczasie towarzysze draftowcy James Harden, Steph Curry, i DeMar DeRozan zaczęli budować swoje posągi przed poszczególnymi arenami. Podobnie stało się w 2014, kiedy Michael Carter-Williams, wyglądał jak młody Jason Kidd, ale jeśli jego kariera dalej potoczy się w tym kierunku, którym obrała, to za dwa lata będzie podstawowym rozgrywającym Zeptera Śląsk Wrocław.

Od czasu do czasu do ligi trafiają jednak tak dobrze przygotowani młodzianie, przez cały rok rywalizując ze sobą w wyścigu, motywując zwolenników i przeciwników kandydatur do zaciekłej debaty. Grant Hill i Jason Kidd ścigali się tak dobrze, że obaj skończyli na pierwszym miejscu, tak samo jak Elton Brand i Steve Francis kilka lat później. Może ciężko w to uwierzyć, ale Carmelo Anthony przez cały sezon był godnym rywalem nastoletniego LeBrona Jamesa (a Denver awansowało do play-off! Cleveland jeszcze nie).
W tym roku, niespodziewanie, nowy szwadron zawodników dostarczył nam podobne emocje. Cała klasa rookich wchodzących do ligi wygląda znakomicie, bo z pierwszych 14 wybranych zawodników ciężko wyobrazić sobie chociaż jednego, który nie zbuduje solidnej kariery w lidze. Nawet ci, którzy stoją najdalej od swojego potencjału, mogą wytłumaczyć się ustabilizowaną wcześniej hierarchią w zespole, młodym wiekiem, albo taką produkcję w ciągu kilku minut na boisku, która gwarantuje dalszą wiarę.

Najgłośniej przez megafon swoje wejście do ligi ogłosili Ben Simmons (76ers), i Donovan Mitchell (Jazz). Ben to osobliwy przypadek, ponieważ został wybrany w poprzednim drafcie, ale przez kontuzję stopy nie zagrał ani jednego spotkania w sezonie 2016/17, co oznacza, że zgodnie z zasadami ciągle uznawany jest za rookie. Oczekiwania dla obu zawodników przedstawiały się zupełnie inaczej, ponieważ Simmons to pierwszy wybór w dracie, przez co drużyna realistycznie oczekuje prawdziwej supergwiazdy, gotowej do pozytywnego wspierania zespołu od pierwszego sezonu. Mitchell do NBA dotarł z mniejszym bagażem, zaczynając od uniwersytetu Louisville, gdzie spędził dwa sezony, w pierwszym wchodząc z ławki i nie odgrywając znaczącej roli. W drugim awansował na pierwszy plan drużyny, która dotarła do drugiej rundy turnieju NCAA. Przed zeszłorocznym draftem eksperci i skauci nie dotarli do konsensu, w którym koszyczku umieścić Mitchella. Wielu widziało w nim ograniczonego ofensywnie eksperta od zadań defensywnych na pozycjach 1 i 2. Inni mocniej zwracali uwagę na fakt, że Donovan Mitchell dysponuje skocznością, szybkością, ale jego gra jest na tyle surowa, że będzie potrzebował więcej czasu na rozwój. Wybrani przed nim De'Aaron Fox, Dennis Smith Jr. i Frank Ntilikina przykuwali uwagę atrybutami, które pojedynczo prawdopodobnie wypadają lepiej niż u Mitchella: Fox jest szybszy, Smith wyżej skacze, a Ntilikina jako 19-latek wszedł do ligi jako ukształtowany obrońca trujący życie rozgrywającym przeciwników. Utah Jazz zachwyciło się na tyle pełnym pakietem umiejętności Mitchella, że oddali obiecującego Treya Lylesa i dalszy wybór w drafcie do Nuggets, którzy w zamian oddali Utah nr 13, gdzie zazwyczaj spadają solidni zawodnicy, a nie gwiazdy.

Za wcześnie na kompletną ocenę podjętych decyzji, i zespoły wybierające przed Utah prawdopodobnie jeszcze nie plują sobie w brodę za ominięcie Mitchella, ale na pewno nie jeden prezes oglądając swój koszykarski prospekt na boisku głośno westchnął, myśląc o tym, jak wyglądałby sezon, gdyby draft ułożył się troszkę inaczej. A wszystko dlatego, że Donovan Mitchell jak tylko otrzymał szansę od trenera Quina Snydera, to założył na nią kaganiec i przywiązał łańcuchem do kaloryfera, żeby mu nie uciekła. Utah Jazz po międzysezonowej utracie Gordona Haywarda na rzecz Bostonu potrzebowali ofensywnego kreatora, któremu można oddać kluczyki ofensywne, licząc na to, że w beznadziejnych sytuacjach stworzy rzut z niczego. Mitchell okazał się rozwiązaniem prawie doskonałym. Jazz na początku sezon wyglądali na zespół gotowy na wstępną fazę przebudowy, mając w składzie zawodników mądrych i utalentowanych (Rudy Gobert, Derrick Favors, Ricky Rubio, Joe Ingles), wykorzystując system Snydera do wykrzesania jakiejkolwiek ofensywy, ale z ograniczonym potencjałem. Rozwój Donovana Mitchella, wraz magiczną defensywą Rudy'ego Goberta odkluczyły drzwi do uratowania sezonu i przyspieszenia powrotu na szczyt zachodniej konferencji. Nikt nie przewidział tego przed sezonem (ani w grudniu), ale Jazz zajęli 4. miejsce w konferencji, i stoją przed realną szansą pokonania OKC.

Sam Mitchell przysłużył się zespołowi rzucając 20.5 punkta na mecz (najwięcej w zespole), znajdując się w znakomitym towarzystwie graczy, którzy jako pierwszoroczniacy liderowali swoim zespołom w punktach, i prowadzili je do wygrania przynajmniej 45 spotkań. Reszta listy - Wilt Chamberlain, Kareem Abdul-Jabaar, Larry Bird i David Robinson. Mocna ekipa.

Chwała za to wszystko Mitchellowi, który rozgrywa historyczny sezon jako rookie, ale Ben Simmons rozgrywa historyczny sezon jako zawodnik.

Oto lista koszykarzy, którzy osiągnęli następujące średnie w jednym sezonie (nie tylko jako rookie!): 16 punktów, 8 zbiórek, 8 asyst - Oscar Robertson, Magic, LeBron, Westbrook, Wilt, Harden, MJ i teraz Ben. Simmons nie jest w tej samej lidze co reszta ekipy jako zdobywacz punktów, ale już na ten moment łatwo zaobserwować geniusz asyst, który w najlepszych momenta przypomina Magica i LeBrona (a od obu jest ociupinkę wyższy, co otwiera dodatkowe możliwości i kąty podań).

Już na bazie tych podstawowych statystyk można zacząć obalać tezę, że Mitchellowi należy się RotY, bo jego przewaga w punktach jest nikła, a zbiórki i asysty są daleko za Simmonsem. Niestety, to co powinno wydawać się oczywiste, dla wielu ekspertów, ginie w zalewie (moim zdaniem) nieznaczących detali, oraz nieprzekonujących argumentów. Spróbuję tutaj przedstawić najważniejsze sposoby, w których zwolennicy Mitchella chcą obronić jego kandydaturę, i mam nadzieję, że wyjdzie z tego dlaczego, ja bez wahania zagłosowałbym na Bena Simmonsa (Mitchell byłby bezkonkurencyjnie drugi)

W przeszłości debaty dotyczące Rookie of the Year posiłkowały się na przykład takim argumentem, że warto docenić nowoprzybyłych, którzy odgrywają mniejszą rolę, ale w drużynie zmierzając do playoff - w przeciwieństwie do gwiazdek pustych statystycznych kategorii błyszczących dla zespołów z 20 zwycięstwami. Utah Jazz wygrali 48 spotkań... a 76ers 52. Argument odpada.

Przeciwnicy Simmonsa wskazują na to, że Philadelphia gra dobrze tylko wtedy kiedy Joel Embiid pojawia się na boisku, a Mitchell ciągnie za sobą skazany na pożarcie zespół Jazz. Na początku sezonu liczby faktycznie wskazywały, że 76ers bez Embiida, a z Simmonsem na boisku tracili sporo na jakości. W miarę rozwoju sezonu, wraz ze wzrostem komfortu Simmonsa, sytuacja zaczęła się wyrównywać, a Philadelphia zdobywała punkty i dobrze broniła nawet wtedy, kiedy Joel siedział na ławce (albo w domu, bo ostatecznie zagrał tylko 63 spotkania). Takie porównanie stawia też w niesprawiedliwym świetle kolegów z drużyny Mitchella, którzy sami potrafią wiele rzeczy. Rubio, Ingles, Favors, Crowder widzieli już w lidze niejedną sytuację, a Rudy Gobert to poważny kandydat do nagrody obrońcy roku (spoiler).

Mitchell radzi sobie też lepiej w "clutch situations" (definiowane zazwyczaj jako 2 minuty do końca meczu, przy różnicy w wyniku w granicy 5 punktów), ponieważ dysponuje umiejętnością przygotowania sobie rzutu za trzy punkty, czym Simmons nie dysponuje (bo w ogóle nie rzuca z dystansu). Wobec tego ignorujemy pozostałe 46 minut, gdzie Simmons przygotowuje zespół podaniami, zbiórkami i ustawianiem ofensywy, do tego, żeby zamknąć mecz jak najszybciej?

Dodatkowo sprawdziłem statystyki "clutch" na stronie NBA, i wychodzi z nich, że przewaga Mitchella polega na tym, że ma odwagę rzucać w decydujących momentach meczu, ale robi to bardzo nieskutecznie (kiedy Ben rzuca, to jego TS% wynosi 65%, Mitchella 49.9%). Simmons doskonale zna swoje atuty i ograniczenia i wyciska maksimum z tego co umie, podejmując decyzje z korzyścią dla zespołu. Jak już ustaliliśmy wcześniej Donovan Mitchell potrafi eksplodować punktowo (45 meczów powyżej 20 punktów), ale nie kontroluje wszystkich aspektów gry tak, jak jego rywal.

Negatywna kampania na temat Simmonsa skupia się przede wszystkim na jego oczywistym mankamencie - braku jakiegokolwiek rzutu z dystansu. W idealnym świecie Ben pracuje nad rzutem tak długo, aż zmienia się w Raya Allena, ale magia jego gry polega na tym, że pozostałe umiejętności ma tak wyśrubowane, że nawet, gdy rywale zostawiają mu miejsce, on zabiera je, i zamienia w korzyść dla zespołu, albo wykorzystując wolną przestrzeń na przyspieszenie i wjazd pod kosz, albo zamieniając dodatkowe sekundy na przeliczenie wszystkich możliwych ewentualności i wybranie najlepszego dostępnego podania. Z drugiej strony tak chwalony za rzut z dystansu Donovan Mitchell trafiał tylko 34% trójek, co wygląda OK, ale nadal plasuje się poniżej ligowej średniej.

Po przejrzeniu wszystkich argumentów, które wypisałem, wychodzi na to, że stałem się największym wrogiem Donovana Mitchella, stojącego w opozycji do rozgrywającego 76ers. Wręcz przeciwnie, uważam, że Mitchell to efektowny zawodnik, potrafiący rozgrzać publikę wsadem, pogrzebać przeciwnika kilkoma pospiesznymi koszami, a dodatkowo charakterologicznie wpisującego się w nowy archetyp skromnego gwiazdora NBA, swobodnego w swojej skórze, potrafiącego logicznie i śmiesznie wypowiedzieć się na różne tematy. Cieszę się też, że tak dobrze prowadzona ekipa, jak Utah Jazz szybko odnalazła zastępstwo dla Gordona Haywarda, i nie będzie wiele lat walić toporem w kopalnii beznadziei obok Sacramento, Suns, czy Knicks. W porównaniu do Mitchella, Simmons potrafi wypaść jak arogancki bubek, noszący głowę wyżej niż wszyscy inni (ale rezultaty na boisku go bronią). Nagroda Rookie of the Year przypada najlepszemu pierwszorocznemu zawodnikowi, a tym przez 82 spotkania był Ben Simmons.

Michał

P.S. Nie wdaję się nawet w dyskusję na temat durnego argumentu, że Simmons nie jest "prawdziwym" rookie, bo wybrano go w drafcie rok wcześniej, ale nie zagrał ani jednego spotkania. Po pierwsze jak Blake Griffin zrobił to w 2009 to nikt nie marudził, a po drugie zwracający na to uwagę Donovan Mitchell (kliknij po śmieszny obrazek) sam sobie kopie dołek pod swoimi argumentami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz