piątek, 30 listopada 2018

Będziesz respektował Kevina Duranta swego

Drogi Mateuszu,

Kevin Durant przeszedł do zespołu, w którym fani emocjonalnie przywiązali się już do jednego z najlepszych zawodników nowej ery koszykówki. Nawet kibice Golden State traktowali go jako najemnika, korzystającego z usług wyhodowanego w domu zespołu. Dominacja nowych Warriors była nieunikniona, pytanie brzmiało, czy wkład Duranta będzie widoczny?
Gdy zgarnął dwa tytuły finałów MVP z rzędu, zapewnił sobie miejsce wśród legend (w historii było tylko 11 zawodników, którzy wygrywali tę nagrodę wielokrotnie), przynajmniej w kategorii surowych liczb. To, co próbuje zdobyć, a wydaje się nieuchwytne, to właściwy ton jego koszykarskiej fabuły. Golden State wygrywało przed jego przybyciem, a Steph Curry odmieniał oblicze ligi na naszych oczach. Durant dołączył do stabilnej infrastruktury, porządnie naoliwionej maszyny, i wszyscy zapomnieli o tym, że mamy przed oczami jednego z najwybitniejszych zawodników w historii, skupiając się na "słabości" manewru - dołączania do zespołu faworytów.

Czasami potrzeba naciągniętego ścięgna Curry'ego, aby przypomnieć sobie jak absurdalną broń GSW w każdym momencie chowa w kieszeni. W trzech ostatnich meczach Durant rzucił odpowiednio 44, 49 i 51 punktów. Takie rezultaty zazwyczaj pojawiają się na konsolach w NBA 2K, kiedy trzymający pady gracze dokładają do umiejętności agresywność, którą eliminuje niesamolubny system gry Warriors i pasywniejsza osobowość Duranta.

Mimo wszystko - nie ma drugiego takiego widoku w koszykówce, jak Durant podchodzący rzutu, ramiona rozciągnięte wysoko nad obrońcą, trafiający czyściutko z każdej pozycji na boisku. Nikt w NBA nie potrafi tak zdemoralizować przeciwnika jak KD w gazie. Kiedy obserwowałem mecz z Toronto, które grało w najlepszym możliwym składzie, wreszcie zauważyłem Duranta-yeti - jednoosobową ofensywę, w pojedynkę trzymającą wynik na styku. Golden State nie wytrzymało tempa do końca dogrywki (bez Curry'ego i Greena w składzie, Warriors to płytki zespół), jednakże dało sygnał, że gdy tylko wrócą kluczowi zawodnicy, ponownie zdominują ligę. Na ile sezonów uda im się utrzymać taką przewagę nad resztą ligi?

Tak jak reszta koszykarskiego świata, nie mam zielonego pojęcia, co stanie się z Durantem po sezonie. Jeśli kiedykolwiek chce zbudować opinię niezaprzeczalnie najlepszego gracza w lidze w danym sezonie, to musi uciec z Golden State. Z drugiej strony, utrzymanie składu i wizja nowoczesnego stadionu w San Francisco, gdzie Durant rozwija swoje biznesy, oznaczają, że Warriors w tym składzie mogą rządzić NBA przez jeszcze parę dobrych lat. Przy takim napływie gotówki (przede wszystkim z wynajmu nieruchomości), być może właściciele gotowi będą zapłacić potężny podatek od wzbogacenia. Przenosiny Duranta do GSW w 2016 pokazały, że niespecjalnie zależy mu na indywidualnej chwale, czy zatem w wieku 30 lat zmieniło się jego podejście? A może po prostu zostając na miejscu, będzie pracował tak mocno i nieustannie, że wszyscy będą w końcu musieli przyznać (na przykład po 4 MVP finałów), że KD wkroczył na nieosiągalny dla innych panteon, bez względu na to, co wykrzykuje na niego Draymond Green.

Na ten moment, podobnie jak z LeBronem, powinniśmy doceniać Duranta za to, czym jest. Po 23 meczach, jego statystyki oscylują blisko najlepszych liczb w trakcie kariery. Kevin rzuca 30 punktów na mecz (najwięcej od 2013/14), zbiera 8 piłek i asystuje 6 razy w meczu. Ta ostatnia statystyka pokazuje, że cały czas się rozwija, bo tylko w tym elemencie gry pozostawał za LeBronem. Kiedy Warriors nie dysponują swoimi etatowymi kreatorami akcji, za podania bierze się Durant. Strach przeciwników przed jego łatwością zdobywania punktów, otwiera pole do popisu na ustawianie kolegów w dobrych sytuacjach. Pomimo takiej wydajności, Durant jeszcze nie wstrzelił się za trzy. 34% to w jego wykonaniu wynik niedostateczny. Gdy zacznie trafiać, po raz kolejny będziemy obserwować sezon, w którym może otrzeć się o klub 50/40/90 (z gry/za trzy/rzuty wolne).

Zaawansowane statystyki jeszcze nie chwalą go tak bardzo, ale do tego potrzeba przekonujących zwycięstw. Golden State ma czas na ustatkowanie się, bo najwyższej formy będą potrzebować przecież w czerwcu. Rola Duranta zmniejszy się trochę, albowiem w sobotę Steph ma wrócić do gry. W poprzednich sezonach, kiedy Curry czarował i naginał geometrię boiska, Durant potrafił zejść na drugi plan, przypominając o sobie w kluczowych momentach. Czy rozpędzając się tak mocno na początku tego sezonu, zdecyduje się na większą dominację? Zdrowie Stepha, mimo że niezagrożone tak mocno jak na początku kariery, ciągle jest kruche. Oszczędzanie go powinno być priorytetem dla Golden State. Durant wielokrotnie udowadniał, że potrafi przejąć cały ciężar gry na siebie. Jeśli znowu chce wrócić do konwersacji o nagrodzie MVP, to musi zachować się jak prawdziwy alfa.

Michał

niedziela, 25 listopada 2018

Nie rozumiem Bostonu

Drogi Mateuszu,

Muszę przyznać, że przed sezonem kupiłem hype na Boston Celtics. W zeszłym roku postawili bardzo twarde warunki LeBronowi w finale konferencji, ich młodzi zawodnicy zebrali play-offowe doświadczenie, a do składu, po roku przerwy miał wrócić Gordon Hayward.  Trener Brad Stevens mógł kontynuować pracę w spokoju, ze znaną sobie ekipą. Najtrudniejszy element, czyli obronę, Celtics śrubowali od wielu lat na celujący, a ich następnym zadaniem było podzielić ofensywne role między wszystkie dostępne strzelby.

Na początku sezonu 2018/19 broń jeszcze nie wypaliła. Na ten moment Boston wygrał i przegrał po 10 spotkań, zdecydowanie za mało jak na to, że chcieli powalczyć o pierwsze miejsce w konferencji, a może nawet lidze. W żadnym wypadku nie można mówić o katastrofalnym kryzysie, bo na przykład jeśli łódka Wizards ma dziurę w podłodze i pół wiosła, to Celtics wpłynęło na moment na trudniejsze wody, sterowane przez zdolnego kapitana. Jednakże zbiór koszykarzy co najmniej bardzo dobrych powinien frunąć przez kolejne mecze. Spróbujmy zdiagnozować gdzie leżą przyczyny tego, że jest inaczej.

1. Gordon Hayward

Gordon uciekł z Utah po kilku udanych sezonach, aby wrócić pod skrzydła swojego uniwersyteckiego trenera. Pod pewnymi względami kibice czekali na niego nawet bardziej, niż na Kyrie Irvinga. Przede wszystkim dlatego, że teoretyczny Hayward spełnia wszystkie potrzeby współczesnego NBA - broni, rzuca, podaje, a wszystko to bez narzekania na swoją sytuację w zespole. Nawet jeśli Gordon nie prezentuje się wybitnie w żadnym elemencie gry, to dzięki swojemu wzrostowi i umiejętnościom gwarantuje pełną uniwersalność na boisku. W przeciwieństwie do np. Kyrie Irvinga, który zmasterował jeden skill (drybling, prowadzący do kreowania niekrytych rzutów), lecz jednocześnie potrafi bronić tylko przeciwnym rozgrywających (a i to słabo).
Cały problem polega na tym, że Hayward nie może wrócić do siebie po poważnej kontuzji. 10 punktów na mecz na 40% skuteczności, to nie to czego oczekiwali w Bostonie. Marzeniem kibiców było doprowadzenie do pierwszej piątki Irving/Brown/Hayward/Tatum/Horford, która miała terroryzować przeciwników (łącznie z Golden State). Na ten moment jest to najczęstsza, i jednocześnie jedna z najgorszych kombinacji zawodników Celtics. W 137 minutach spędzonych razem na boisku całkiem nieźle powstrzymują rywali (Defensive Rating, statystyka im niższa tym lepsza, w ich przypadku wynosi 95, co oznacza klasę światową), ale nie potrafią zdobyć żadnych punktów (Offensive Rating, im wyżej tym lepiej, wynosi 90, gdzie 105 oznacza przyzwoitość). Przez kilka ostatnich meczów Brad Stevens zmienił taktykę, zaczynając mecz z Haywardem na ławce. Ocenę tego zagrania będziemy mogli prawdziwie ocenić dopiero po serii spotkań.

2. Gdzie jest ofensywa?

W zeszłym sezonie mierząc się z Bostonem spodziewano się jednej rzeczy - żaden zdobyty punkt nie przyjdzie łatwo. Al Horford dyryguje orkiestrą składającą się z ambitnie walczących kolesi, a czasami z łańcucha spuszczano znanego buldoga - Marcusa Smarta. W analitycznych kręgach uznaje się, że celność przeciwników za trzy to zazwyczaj losowa statystyka, jednakże Boston udowadnia, że można mieć na nią wpływ, gdyż w prawie każdym sezonie od 5 lat jest w samym czubie tej kategorii. Dzięki tak skonstruowanej strefie obronnej, Celtics mogli liczyć na wygrywanie tych spotkań, w których po prostu nie idzie. W tym sezonie przeciwnicy nadal nie lubią grać przeciwko Celtom, ale tym razem nie zostają ukarani po drugiej stronie. Ofensywa Bostonu szoruje po dnie ligi (27. miejsce), ze względu na najprostszą możliwą przyczynę - nic nie wpada do kosza. Biorąc pod uwagę fakt, że Celtics trafiają 44% wszystkich rzutów (28. miejsce), i 34% trójek (20.), to trudno się dziwić, że wygrywanie przychodzi im z takim trudem. Połączenie talentów Irvinga i Haywarda, wraz z rozwojem Tatuma i Browna miało stworzyć przesadnego potwora. Na ten moment wygląda, że wszystkie głowy hydry sprzeczają się ze sobą.

3. Za dużo dobrych graczy?

Z filozoficznej perspektywy budowy zespołu, Boston nie mógł przygotować się do sezonu lepiej. Powrót wszystkich najważniejszych zawodników, rok doświadczenia dla młodzieży i Sezam pełen skarbów niecierpliwie oczekujący, jak tylko Anthony Davis ogłosi, że znudził mu się Nowy Orlean, powinny oznaczać spektakularne wejście, ogłaszające "przejmujemy tę ligę na następne 5 lat. Jak pokazuje rzeczywistość, być może kumulacja takiej ilości talentu nie przekłada się na natychmiastowy sukces? Teoretycznie najlepszym zawodnikiem Celtics jest Kyrie Irving. Defensywą włada Al Horford (który nigdy w życiu nie narzekał na ilość minut/rzutów/pozycję w zespole). Tatum szybko zapukał do szybki Irvinga, chcąc zająć jego miejsce. Hayward oczekuje na powrót formy sprzed kontuzji. A co z Jaylenem Brownem, jednym z najinteligentniejszych zawodników w lidze, królu rozwoju? Co z Marcusem Smartem, Terrym Rozierem, Marcusem Morrisem, bohaterów poprzednich play-off, z których każdy zasługuje na więcej minut i odpowiedzialności, niż obecnie otrzymuje? Jedynym graczem, który na tę chwilę dostatecznie bierze na klatę ofensywę, jest Kyrie Irving (29% usage rate). W każdym innym zespole Tatum, Brown, Horford, Rozier i Hayward rzucaliby o wiele częściej, niż dzieje się to w Bostonie.
Jednym z większych atutów Brada Stevensa jako trenera, było to, że umiał zjednać całą szatnię dookoła wspólnego celu. Nikt nie przejmował się małą ilością rzutów, bo jednocześnie wiedział, że cały projekt zmierza ku prawdziwemu celowi. Zawodnicy poświęcali indywidualne statystyki na rzecz socjalistycznemu parciu ku większemu dobru. Kiedy jednak cel zaczyna tracić swoją wyrazistość, zaczynają się pojawiać pytania i pretensje. Stevens na początek wybrał Haywarda jako kozła ofiarnego, wiedząc, że może przekazać mu trudną informację i zostać zrozumianym. Danny Ainge będzie przyglądał się temu zespołowi cierpliwie, ale jeśli Boston nie zacznie grać jak kandydat do mistrzostwa, to kiedy bunt na statku zmusi go do aktywnych działań? Wyobrażam sobie, że bardziej prawdopodobny jest transfer zawodniczy (Ainge ma w pompie kto ma jakie zasługi dla Celtics, patrz Pierce, Paul), aniżeli zwolnienie trenera, który aż do teraz uchodził za genialne dziecko koszykówki w NBA. Zimowy deadline transferowy (jak zawsze) będzie HUCZAŁ od plotek.

4.  Jaylen Brown cofnął się w rozwoju

Pozwolę przedstawić sobie garść statystyk:

- 39% celności rzutów (jako nieopierzony rookie - 45%)
- 25% za trzy (nigdy nie był b.dobry, ale 25%? Geez)
- PER 8.7 (średni zawodnik w lidze ma 15)
- Zbieranie fauli na sobie spadło o 9 punktów procentowych
- Praktycznie wszystkie ofensywne statystyki spadły

Czy sezon numer dwa okazał się mignięciem na radarze, nieprawdą, ułudą, zjawą, iluzją? Do pewnego momentu Brown był takim zawodnikiem, którego chciano otoczyć szczególną opieką, a Ainge syczał na każdego, kto zbliżał się z ofertami transferowymi. Jeśli jego cena zacznie spadać, to może zespoły ponownie uruchomią telefony dzwoniące do Celtics, wyczuwając potencjalny łakomy kąsek. Moim zdaniem stary Brown wróci, zwłaszcza przy strategii usadzającej Haywarda na ławce. Pytanie będzie brzmiało, czy sam Jaylen nie będzie chciał spróbować się w roli wymagającej od niego więcej odpowiedzialności.

Nie mam żadnych wątpliwości, że Boston wróci na właściwe tory, zwłaszcza patrząc na to, że przed nimi jeden z najłatwiejszych rozkładów gier w lidze. Ofensywa zajmuje zespołom więcej czasu na prawdziwe ugranie się, a przy powrocie Haywarda do składu pewne zagrywki nie działają już tak harmonijnie. Poza tym, jeśli nadejdzie taka możliwość, to Celtics dokonają tylu transferów, ile potrzeba, aby nie było wątpliwości, że to oni rządzą konferencją. Moje przedsezonowe przewidywania mówiące, że zostaną najlepszą drużyną ligi (i to bez problemu) raczej się nie sprawdzą, ale jeśli któryś z rywali myśli po 20 meczach, że grając z Bostonem w play-off dostanie łatwą przeprawę, to grubo, grubo się myli. Na ten moment, mimo wszystko, teoretyczni Celtics, muszą znaleźć prawdziwe odpowiedzi. 

piątek, 16 listopada 2018

Listopadowy przegląd graczy pierwszorocznych, czyli Luka Doncic to profesor

Drogi Mateuszu,

W przeciwieństwie do właścicieli polskich klubów piłkarskich obserwujących swoich trenerów, uważam, że półtora miesiąca sezonu to zbyt krótko by poprawnie oceniać pierwszorocznych zawodników. Moim zdaniem ostateczny werdykt o przydatności zawodnika powinien zapaść nie prędzej niż po 4-5 latach, a fani Luki Toniego mogą czekać nawet dłużej. Ta zasada nie przeszkodzi mi jednak w wyciągnięciu kilku szybkich wniosków na temat nowego narybku NBA. Na podstawie kilku statystyk ustalimy kto zaczął pracować na drugi, lukratywny kontrakt, a kto powoli dopytuje jakie zespoły grają w greckiej ekstraklasie.

Minuty na mecz


Niezbędny składnik diety rozwoju młodego zawodnika. Jeśli nie grasz, nie masz szans popełniać błędów, a jeśli nie popełniasz błędów, to nie może na ciebie nakrzyczeć trener. Gdy trener nie krzyczy, to nie dowiadujesz się, że się do niczego nie nadajesz i nie stajesz się lepszy. Z tego eksperckiego równania wynika nam: więcej minut = lepszy zawodnik. Ważna jest także jakość minut, ponieważ, gdy do dobrego zespołu trafia przyzwoity rookie, często znajduje się w sytuacji, w której przywilej grania posiadają starsi (i lepsi) zawodnicy. Cierpliwość szkoleniowców dla młodzików wyczerpuje się szybciej, zwłaszcza gdy taki gagatek nie wypełnia podstawowych zadań taktycznych. Odwieczną zagwozdką analityków tematu prawidłowego rozwoju zawodnika jest to, czy granie w czerwonej latarni ligi, ale bez smyczy, buduje złe nawyki, czy pozwala nauczyć się brania odpowiedzialności za zespół.

Co ciekawe, w tym roku prawie każdy rookie trafił na odpowiednią sytuację życiową i gra mniej więcej tyle, ile oczekiwaliśmy. Nie ma nic dziwnego w tym, że Luka Doncic, DeAndre Ayton i Trae Young grają do bólu. Zaskakuje natomiast czwarty na liście Shai Gilgeous-Alexander, wybrany z 11. numerem w drafcie rozgrywający, który mocno wbił się do składu Los Angeles Clippers, walczących o bilet do play-off. Suns, Hawks i w mniejszym stopniu Mavericks wykorzystują ten sezon, aby zobaczyć gdzie jeszcze potrzebują wzmocnień, dlatego fakt, że młody PG z Kentucky gra tak regularnie mocno zaskakuje, zwłaszcza, że Doc Rivers notorycznie nienawidzi rookiech. Po analizie profilu statystycznego Shaivonte (10pkt/3as/3zb/1stl/2str przy 57% True Shooting), który przypomina wieloletniego weterana, możemy wnioskować, że jego przyszłość jako nowego Rondo jawi się świetlanie.

Gorzej wygląda temat u Mohameda Bamby (Orlando Magic). Center o największym zmierzonym rozstawie ramion w historii ligi i elokwencji uniwersyteckiego profesora, nie może zmieścić się w zapchanym pod koszem składzie Magic. Nie oznacza to, że brakuje mu talentu, ale na boisku nie ma po prostu tyle miejsca, żeby korzystać z Nikoli Vucevica, Aarona Gordona, Jonathana Isaaca i Bamby jednocześnie. W tym momencie sezonu wygląda też na to, że Orlando serio podchodzi do walki o play-off, skracając cierpliwość Steve'a Clifforda do prostych błędów. Bamba jak na wzrost jest też absolutnym szczawiem. Ewidentnie widzę tutaj kandydata do prawdziwego skoku umiejętności w trzecim roku gry.

Kto jeszcze zaskakuje: Josh Okogie (Timberwolves), Allonzo Trier (New York Knicks), Landry Shamet (Philadelphia 76ers)

Kto rozczarowuje: Marvin Bagley III (Sacramento Kings), Mikal Bridges (Phoenix Suns)

Proste statystyki dla plebsu


Pierwsza punktująca trójka jest ta sama, co w minutach, oprócz tego, że Young i Ayton zamieniają się miejscami. Zgodnie w przewidywaniami, Luka przeniósł wszystkie swoje umiejętności z Realu za ocean, i momentalnie wkroczył do gry z pewnością weterana grającego od 10 lat. Można mieć też sporo zarzutów do Aytona, ale jeśli rzuca 16 punktów na mecz, przy 63% True Shooting, to akurat za ofensywę ma wybaczone. Poza nimi, w punktach ciężko znaleźć jakieś odstępstwa od normy. Patrząc na skuteczność, należałoby oczekiwać, że Charlotte Hornets znajdą kilka rzutów więcej Milesowi Bridgesowi. Nie sądzę, aby w tym drafcie wybrano jakiegoś przyszłego punktującego rekordzistę, ale stabilność pierwszej dziesiątki robi wrażenie.

Jeśli chodzi o zbiórki to, bez niespodzianek, rządzą dwaj centrzy - Ayton i Wendell Carter jr. z Chicago Bulls. O grze Cartera mówi się, że czaruje inteligencją przerastającą jego wiek, i gdyby zespół, w którym gra nie składał się z tak dziwnych części, mówiłoby się o nim jeszcze więcej. Trzecie miejsce dla Doncica (dopóki DeAndre Jordan nie podpierdala mu zbiórek). Wydaje mi się, że rysuje się nam klarowny obraz dominatora tego sezonu, prawda?

Najlepiej asystującym pierwszorocznym jest oczywiście Trae. Co bardziej spostrzegawczy eksperci zauważali przed sezonem, że jego największego atutu nie stanowi wcale rzut z dystansu, ale właśnie przegląd pola. Kiedy Young wbiega pod kosz, to trochę w stylu Nasha, ma oczy dookoła głowy i dostrzega lepiej ustawionych partnerów, stąd aż 8 asyst na spotkanie. Na drugim miejscu Luka Doncic, który dotyka piłki o wiele mniej niż Trae (66.7 razy na mecz, do 81.4), i trzyma ją o wiele krócej (3.4 sekundy, do 4.7). System Dallas i Ricka Carlisle nakazuje też, aby inni zawodnicy mocniej wykazywali się w rozegraniu, podczas gdy w Atlancie Young sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.

W blokach pojawia nam się jedno znane nazwisko, czyli Carter jr., oraz ulubieniec zaawansowanych statystyk, Mitchell Robinson z Knicks. Robinson wyrobił sobie małą sławę przed draftem, kiedy zrezygnował z występowania na uniwersytecie dwa tygodnie przed sezonem, po czym przez cały rok sam przygotowywał się do NBA, pracując nad swoją grą w sali gimnastycznej. Pod tym względem okazał się pionierem i może zainspirował następnych, gdyż jego reputacja nie ucierpiała aż tak bardzo, aby Nowy Jork nie podjął ryzyka z 36. wyborem. Być może trafili doskonale i wartościowo, bo nawet grając 18 minut na mecz, Robinson daje dużo pozytywów drużynie, zwłaszcza w defensywie.
Żałośnie w statystyce bloków prezentuje się za to Ayton, który ma 18 cm przewagi nad Gilgeousem-Alexanderem, a blokuje dokładnie tyle samo rzutów na mecz. Kiedy na boisku pojawia się taki potwór, to powinien odstraszać rywali samą swoją obecnością. Może w trakcie gry obronnej Ayton ma ważniejsze rzeczy do roboty?

Czub kategorii "steals" należy do jednego zawodnika, który przybył do ligi jako najnowocześniejszy defensywny center, czyli Jaren Jackson jr. Oprócz tego, że okrada rywali 1.1 raza na mecz, to jeszcze blokuje 1.7 rzutu na spotkanie. Podobnie jak w przypadku Shai, ilość minut w meczu w ambitnym zespole Memphis zależy od dyspozycji dnia. Na ten moment Jackson jr. buduje swoją markę i powoduje, że w Tennessee znowu pojawił się optymizm, a Marc Gasol i Mike Conley odżyli (Grizzlies legitymują się bilansem 8-5, i 6. miejscem w zachodniej konferencji). Drugie miejsce zajmuje Josh Okogie, o którym wiem mało, ale jeśli Tom Thibodeau zaufał tak mocno pierwszoroczniakowi, to znaczy, że ten poświęca się jak Tom Hanks w "Szeregowcu Ryanie".

Rozmaite zaawansowane statystyki


Mitchell Robinson prowadzi w TS% - 64.5% i ma najwyższy Block Percentage - 9.3% (co oznacza, że kiedy już jest na boisku najczęściej blokuje rzuty, dla przykładu Ayton nie sięgnął nawet 2%)

Trae Young asystuje przy 43% swoich akcji.

DeAndre Ayton ma najwyższe PER - 20.3, statystyka, która trudnym wzorem matematycznym zlicza wszystkie osiągnięcia na boisku i zmienia je w jeden numerek. Krytycy sugerują, że zbytnio szanuje zbiórki, a że w tych Ayton jest niezły, stąd wysoki wynik. (Robinson jest drugi, 18.3). Luka Doncic trzyma się koło ligowej średniej, 15.3.

Kiedy już tylko grają, najbardziej lubią rzucać Harry Giles i Kevin Knox. Obaj mają USG% (usage rate, procentowa ilość akcji zakończonych rzutem albo stratą) na poziomie 27%. W przypadku Knoxa niespecjalnie to dziwi, bo reklamowano go jako zawodnika odpowiedzialnego za ofensywę. Giles mało wchodzi na boisku, ale widocznie gdy już się pojawia, to desperacko próbuje się pokazać.

Najkorzystniejszy wkład w wygraną drużyny (i oczywiście mówimy to z przymrużeniem oka) ma Donte DiVincenzo z Milwaukee. Kiedy gra, Bucks rzucają o 10 punktów więcej niż przeciwnik. Czy to rudy obrońca wpływa tak pozytywnie na zespół? Może jako jako maskotka?

RotY


Na ten moment myślę, że ilością minut i pomaganiem zespołowi Luka Doncic gra w zupełnie innej lidze, co nie oznacza, że nie ma żadnych innych wyróżniających się noobków. Z przyjemnością oglądać będę rozwój Jarena Jacksona i Wendella Cartera juniorów, którzy w przeciwieństwie do Aytona nie mają alergii na obronę. Trae Young na pewno wystrzeli jeszcze kilkoma epickimi spotkaniami do końca sezonu, a jeśli Mitchell Robinson otrzyma chociaż kilka minut więcej, to wejdzie do tej konwersacji jako czarny koń.

Michał







środa, 7 listopada 2018

Kemba, Sacramento, Zachód i Rose

Drogi Mateuszu,

Zapytałeś mnie o cztery kwestie dotyczące ligi, poświęćmy zatem każdej z nich krótszą lub dłuższą chwilę:

1. Kemba Walker

Rozgrywający Charlotte Hornets wchodził do ligi w 2011 z reputacją prawdziwego zwycięzcy, wszakże dopiero co wygrał uniwersyteckie mistrzostwo dowodząc drużyną z Connecticut. Eksperci nie wątpili w jego "zdolności przywódcze" i serce, ale zadawali sobie pytanie, czy zawodnik o niezbyt imponującym wzroście (zawyżone w metryce 185 centymetrów) poradzi sobie w lidze wymagającej coraz więcej elitarnego atletyzmu od rozgrywających (patrz Russell Westbrook, John Wall, Dame Lillard).
Kemba poświęcił całą karierę na to, aby uspokoić zmartwionych krytyków, jednocześnie zapominając o tym, że gra w miejscu, gdzie progres praktycznie przechodził niezauważony. Od 8 lat Hornets nieudolnie próbują znaleźć równie utalentowanego partnera dla Walkera, ale ich próby zazwyczaj kończą się na tym, że odpowiedzialność pozostaje na nim samym.

Dzięki stabilnemu rozwojowi wszystkich najważniejszych umiejętności, Kemba był w stanie dwa razy zaciągnąć Hornets do play-off (ostatnio w 2016). Kiedy wydawało się, że krzywa rozwoju Walkera zatrzyma się standardowo w wieku 27-lat, a Charlotte będzie musiało szukać sposobu, aby jednocześnie nie skrzywdzić lojalnego zawodnika, a z drugiej strony nie płacić mu gigantycznego kontraktu latem, Kemba zaskoczył ponownie. Na początku tego sezonu wszedł na kosmiczny poziom, dostępny zazwyczaj tylko dla samej czołówki ligi. Spójrzmy najpierw na jego podstawowe statystyki, wyrównane do 36 minut gry (statystyki dzięki Basketball Reference i NBA Stats):

30.2 PTS (wcześniej najwięcej 24.1)/6.4 AST (najwięcej od 2014)/4.5 REB (blisko rekordu kariery)

Od razu widać, że największa zmiana zaszła w jego podejściu do zdobywania punktów. Już na początku kariery widać było, że Walker najbardziej pasował do modelu współczesnego rozgrywającego, który najpierw myśli o rzucie, a potem o podaniu (jak Steph, czy Kyrie). Dopiero w tym sezonie wyłączył wszystkie hamulce, oddając o trzy rzuty więcej na mecz niż kiedykolwiek w karierze. To, jak często podejmuje decyzję o oddawaniu rzutu w stosunku do reszty kompanów (tzw. Usage Rate), plasuje go na 9. miejscu w lidze, między prawdziwymi ofensywnymi liderami (i Zachiem LaVinem). Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Walker zawsze stanowił centrum ofensywy Hornets, to i tak w tym roku dołożył sobie obowiązków.

Nowy trener, James Borrego, odświeżył styl gry Hornets, kładąc nacisk na szybkość budowania akcji i czętsze oddawanie rzutów za trzy punkty. Rzetelność rzutu młodego Walkera bywała chybotliwa (nie więcej niż 33% do sezonu 2014/15). Jak taka przeszkoda stanąć może jednak przed etyką pracy jednej z najskromniejszych gwiazd NBA? Od kilku lat Kemba trafia celnie jak Simo Hayha, a w tym roku przekroczył granicę 40% skuteczności, przy oddawaniu aż połowy rzutów z dystansu. Wiesz kto jeszcze ma Usage Rate powyżej 30%, próbuje tak często rzucać za trzy, i gra ponad 30 minut w meczu? Steph Curry i James Harden. Curry na ten moment to najlepszy ofensywny zawodnik w lidze, a Kemba prawdopodobnie w tym momencie sezonu gra lepiej niż Harden.

Czy jest w stanie utrzymać takie tempo, i jak przekłada się to na grę drużyny?

a) Myślę, że celność (61% True Shooting) ma szansę pozostać tam gdzie jest. Punkty rzucane na mecz trochę spadną, zwłaszcza jeśli Nicolas Batum przejmie chociaż trochę ofensywnych obowiązków. Gdyby okazało się, że ten Kemba zostaje z nami przez cały sezon, to raz, że nie ma się co martwić o kontrakt, a dwa musi pojawić się w rozmowie na temat MVP (nie na czele stawki, ale trzeba przynajmniej o nim wspomnieć).

b) Charlotte Hornets legitymują się bilansem ... 6-5. Kilka rzeczy nastraja optymistycznie - porażki przyszły z naprawdę dobrymi zespołami (oprócz Bulls), i nie więcej niż czterema punktami (oprócz Raptors, drugą najlepszą drużyną w lidze). Ich różnica między zdobywanymi, a traconymi punktami w meczu wynosi +7.9 (co oznacza, że średnio wygrywają różnicą prawie 8 punktów, jest to jeden z najlepszych długofalowych wskaźników sukcesu). W konferencji w tym aspekcie lepiej radzą sobie tylko Bucks i Raptors. Zanosi się na to, że Walker po kilku latach przerwy ponownie dowiezie Hornets do play-off.

2. Sacramento Kings dobrze gra w kosza?!

Patrzę na skład Kings i nie mogę znaleźć ani Chrisa Webbera, ani Peji Stojakovica. Kto pozwolił im zatem wygrywać? 6 wygranych w 10 spotkaniach to dawno niewidziana skuteczność w stolicy Kalifornii. Próbuję przejrzeć zawodników i statystyki, które wskazałyby mi skąd takie cuda; bezskutecznie poszukuję jawnych odstępstw od normy i anomalii. I nic. Sacramento znajduje się mniej więcej tam gdzie powinno: 12 ofensywa, 19 defensywa, margines zwycięstwa idealnie w środku ligi. Ponieważ mówimy o Kings nie spodziewam się, aby dotarli do końca sezonu z tak wysokimi wynikami, ale trener Dave Joerger chyba znalazł receptę, aby nie przejść przez kolejny sezon z opuszczoną ze wstydu głową.

Wśród zawodników kluczem do sukcesu (na co mocno liczono już po zeszłorocznym drafcie) jest De'Aaron Fox, 21-letni rozgrywający z Kentucky, mocno pchający Kings do przyspieszania tempa (2. miejsce w lidze). Pierwszy raz od czasu DeMarcusa Cousinsa kibice z Sacramento mogą się uśmiechnąć myśląc o swoim zawodniku (a Fox nie niesie ze sobą kontrowersyjnego bagażu).

Niespodziewanie koszykarzem z hasłem otwierającym sezam porządnej gry okazał się Nemanja Bjelica. Serbskiego reprezentanta marnowano przez trzy lata w Timberwolves, ustawiając na błędnej pozycji. W Sacramento Joerger widzi go jako silnego skrzydłowego, rozciągającego obrony precyzyjnym rzutem za trzy. Nie ma szans, aby Bjelica utrzymał obecne tempo i celność rzutu, ale sam fakt, że należy go szanować, kiedy stoi daleko kosza, powoduje, że obrońcy zostawiają więcej miejsca dla fizolskiego centra Willie Cauley-Steina, albo Foxa właśnie. Swoją drogą Bjelicę powinna spotkać karma, bo najpierw kontrakt latem zaproponowali mu 76ers, który podpisał. Następnie stwierdził, że ze względu na rodzinę woli wrócić do Europy. Może nastąpiły zmiany geograficzne, których nie jestem świadomy, ale Europą okazało się Sacramento, z ofertą nieco wyższą niż tą z Philadelphii. Co gorsza, właśnie takiego zawodnika brakuje w 76ers.

Wracając do Sacramento Kings - szkoda zatem, że decyzje na górze organizacji spowodowały, że Kings nie mają w przyszłym roku wyboru swojego w drafcie, a poważni wolni agenci prychają śmiechem na propozycje z Sacramento.


3. Zespoły przeprowadzające operację "tankujemy" na Zachodzie

15. Phoenix Suns (2-8) - wszystko na swoim miejscu, młodzi zawodnicy nie umieją wygrywać

14. Dallas Mavericks (3-7) - Luka Doncic przywraca nadzieje, a Mavericks na pewno wyglądają lepiej niż ich bilans, ale nawet stracony sezon nie musi oznaczać tragedii (wybór w drafcie chroniony jest na pozycjach od 1-5)

13. Minnesota Timberwolves (4-7) - Jimmy Butler wstając rano decyduje, czy Timberwolves mają szanse. Kto to panu zrobił? Tu się przecież wszystko rozleci!

12. New Orleans Pelicans (4-6) - Cztery wygrane mecze z rzędu na początku sezonu - ANTHONY DAVIS MUROWANYM KANDYDATEM NA MVP. Sześć porażek z rzędu zaraz po tym? A, no tak przecież nie ma wsparcia. Danny Ainge zaczyna wysyłać SMSy do AD z przedpłaconego telefonu.

11. Los Angeles Lakers (4-6) - Los Angeles oznacza dramę przez cały sezon. LeBron gra na autopilocie. Obudźcie mnie jak zaczną robić transfery, albo ich bilans wyniesie 11-25.

10. Utah Jazz (4-6) - Tak się dzieje, kiedy przestajesz zaskakiwać drużyny wysokim poziomem gry. Obrona jeszcze nie wpadła we właściwe tory. Będzie ok, ale może nie aż tak dobrze, jak oczekiwano przed sezonem.

9. Houston Rockets (4-5) - Wygrali trzy spotkania z rzędu, zaczynają przyspieszać. Chris Paul był zawieszony, Hardena męczyła kontuzja, a zawodnicy poboczni potrzebują czasu na zgranie. Pomoże ponowne zatrudnienie defensywnego koordynatora, Jeffa Bzdelika, który chciał odejść na emeryturę, ale portfel właściciela Rockets wypchany dolarami przekonał go, że może warto trenować Carmelo Anthony'ego.

4. Derrick Rose i sprawa 50 punktów

Derrick Rose nie rozumie, że jeśli nabzdryngolona (potencjalnie nafaszerowanym drinkiem) dziewczyna jedzie taksówką do chaty, i nie odpisuje na SMSy, to nie należy wchodzić niezaproszonym do jej domu z dwoma kolesiami i z nieprzytomną uprawiać seks. Apelacja poszkodowanej od oryginalnego wyroku odbędzie się jeszcze w tym roku. W związku z tym Rose może rzucić sobie nawet 150 punktów, dla mnie jest skreślony.

Michał