piątek, 23 marca 2018

Skąd biorą się koszykarze w NBA?

Drogi Mateuszu,

Stany Zjednoczone obserwują uważnie cztery sporty - jeden z nich jest dobrze znany na świecie (koszykówka), jeden całkiem respektowany, nawet w Europie (hokej), a pozostałe dwa obchodzą tylko Amerykanów, i może kilka losowych państw, w których imperium maczało swoje palce. NFL pozostaje najpewniejszym wyborem dla reklamodawców i sponsorów, albowiem zawsze przyciąga kilkudziesięciomilionową widownię, zwłaszcza w stanach, które z niedzielnego oglądania lokalnych drużyn NFL uczyniły swoją tradycję, a SuperBowl to prawdopodobnie najpopularniejsze i najbardziej uniwersalne doroczne wydarzenie w Stanach.

Koszykówka nie posiada tej wszechobecności, mimo że publika łatwiej rozpoznaje indywidualnych zawodników (w końcu nie noszą kasków). I nawet kiedy Michael Jordan we współczynniku rozpoznawalności Q przekraczał Jezusa Chrystusa, to i tak jego finały pod względem oczu patrzących na ekran ustępowały futbolowi. NFL ze względu na wiele czynników powoli traci grunt pod nogami, ale na razie zajmuje pierwsze miejsce pod względem ogólnego "święta sportu".

Drugie miejsce może za to zajmować March Madness, czyli uniwersytecki turniej najlepszych zespołów koszykarskich z uniwersytetów, skąd bierze się większa część późniejszych zawodników NBA.

Kto i jak dostaje się do March Madness? Najpierw uniwersytety podzielone na mniejsze, regionalne konferencje rozgrywają sezon zasadniczy, który ma powiedzmy połowę długości sezonu NBA. Po nim poszczególne konferencje rozgrywają małe turnieje, i na bazie tych danych komitet selekcyjny wybiera i rozstawia 64 zespoły, które umieszcza w czterech kwadrantach drabinki zwieńczonej Final Four i meczem o mistrzostwo.

Dlaczego ten turniej nazywa się szalonym? Ponieważ wszystkie pary rozgrywają tylko po jednym meczu. Doskonale wiesz, że nawet dwumecz w Lidze Mistrzów daje szanse nadrobić jeden słabszy występ, i zazwyczaj lepsza drużyna przechodzi do następnej rundy (biedny Tottenham). Rozumiesz zatem jakie dziwactwa mogą się wydarzyć, kiedy masz tylko 40 minut na to, żeby nie spierdolić całego sezonu ciężkiej pracy. A tę presję niosą ze sobą 18-latkowie, którzy uprawiają sport amatorsko, a w ostatniej fazie turnieju są wystawieni po raz pierwszy przed oczy milionów ludzi z całego kraju.

Jakie uniwersytety liczą się w rywalizacji? Od początku istnienia koszykówki uniwersyteckiej kilka programów, zdołało wyrobić sobie markę "arystokratycznych", często na plecach jednego wizjonera, na którego pracy owoce uniwersytety zbierają do tej pory. Arystokratyczne szkoły wzniosłą historią i doskonale przygotowanymi obiektami sportowymi, a także działaniami zakulisowymi, zachęcają graczy do łatwej decyzji. W ten sposób ich przewaga nad resztą się powiększa.
Z przykładów, które sądzę że kojarzysz mamy na przykład rywalizację w Karolinie Północnej - między North Carolina (czyli tam gdzie uczęszczał Michael Jordan), a Duke (z najbardziej utytulowanym trenerem uniwersyteckiej koszykówki - swoją drogą polskiego pochodzenia - Mikiem Krzyzewskim). Dodatkowo masz ekipę z Kentucky, gdzie trener John Calipari jako pierwszy powiedział "JA PRZYGOTOWUJĘ PRZYSZŁE POTENCJALNE GWIAZDY NBA", a jako model swojej strategii wykorzystuje fakt, że wszyscy zawodnicy, których wypuścił do ligi zarobili w sumie miliard dolarów (Anthony Davis, DeMarcus Cousins, Eric Bledsoe, John Wall i inni). Wzorując się na jego strategii nawet najbardziej konserwatywni trenerzy zmienili swoje podejście do "one-and-doners", opierając się na sile gwiazd, zamiast na czteroletnich studentach przeżywających swoje najlepsze sportowe lata w szkole. Dalej mamy takie potęgi jak: Kansas, Louisville, Connecticut, czy Villanova, które zbudowały swoje programy na różne sposoby i w prawie każdym sezonie stanowią zagrożenie. W zamierzchłych czasach dominowały UCLA (legendarny trener John Wooden i czasy uniwersyteckie Lew Alcindora) i Indiana (czyli stan, w którym znajduje się Basketball Hall of Fame).

Czytając komentarze niedzielnych kibiców możesz spotkać się z opiniami, że uniwersytecka koszykówka ma w sobie więcej ducha, bo zawodnicy nie są rozleniwieni przez gigantyczne wypłaty i grają DLA swoich szkół (podobny rozumowanie znajdziesz przy zespołach piłkarskich, które stawiają na "wychowanków", i z takiego argumentu wychodzi też, że np. B. Bereszyński jest Judaszem). Dodatkowo, kibice sportów uniwersyteckich często sami uczęszczali do którejś ze szkół grających w turnieju, przyjmując na siebie nierozerwalne więzy kibicowania instytucji, której oddało się 200 tyś. dolarów za beznadziejny dyplom.

Oczywiście cały argument rozbija się, kiedy okazuje się, że trenerzy poszczególnych zespołów otrzymują grube miliony za sezon (a uniwersytety cały czas dopraszają się o dotacje od absolwentów), NCAA szczycąca się honorowym kodem postępowania amatorskiego sportu i zabraniająca studentom-sportowcom zarabiać i sprzedawać swojego wizerunku (w zamian np. za buty), otrzymuje grube miliardy za prawa telewizyjne. Rekrutacja zawodników to też parodia, bo poszczególne programy prześcigają się w wymyślaniu komiksowych sposobów jak zaskarbić sobie sympatię młodych zawodników (np. ojciec potencjalnego wyboru w drafcie w tym roku został zatrudniony przez szkołę jako asystent trenera, kiedy szkoła wplątała się w tarapaty prawne, a syn zmienił szkołe, to papa zmienił też pracodawcę). Tajemnicą poliszynela jest, że najlepsi zawodnicy i tak zgarniają pieniądze pod stołem. Tym wszystkim w tym roku zainteresowało się FBI zakładając podsłuch i rozpoczynając gigantyczne śledztwo dotyczące prania pieniędzy itd. Opisuję ci ten system teraz, a kiedy zaczną się procesy to wszystko może pierdolnąć w pizdu. Na razie jest, tak jak jest.

Uniwersyteckiej koszykówce nie sprzyja też fakt, że struktura incentyw dla młodych zawodników jest prosta - jeśli jesteś dostatecznie dobry, chcesz jak najmocniej, i jak najszybciej zabłysnąć, żeby zarabiać w NBA. Zasady od 2005 są następujące - jeśli skończysz szkołę średnią, musisz odczekać przynajmniej rok, żeby zgłosić się do draftu. Istnieje kilka dróg pozwalających na wykorzystanie tego roku i w przyszłości opiszę ci wszystkie, ale na razie skupmy się na wyborze uniwersytetu.

Za czasów LeBrona Jamesa możliwe było przeskoczenie do NBA prosto po ukończeniu szkoły średniej i taką drogę obierali zawodnicy na tyle pewni swoich umiejętności, oraz kolesie, których marzenia sięgały troszeczkę wyżej niż ich realny potencjał. Obecnie dla potencjalne LeBrony rozgrywają farsę - najbardziej rozwinięci zawodnicy wybierają uniwersytet z myślą o tym, że za rok ich już tam nie będzie. Fenomen ten nazywa się "one-and-done" i kłóci się z tym, czym ma reprezentować poświęcenie się dla uniwersytetu. NCAA próbuje utrzymać pozór, że studentów-sportowców dotyczą te same zasady, co normalnych studentów, ale prawdziwe talenty pojawiają się na kampusie żeby zacząć grać w koszykówkę, i kończą semestr w momencie, kiedy kończy się sezon, a dla większości drużyn oznacza to marzec, najpóźniej koniec marca. W trakcie gdy pozostałe studenciaki walczą z System Eliminacji Studentów Jest Aktywny, to gwiazdy koszykówki przygotowują się do draftu i spotkań z drużynami.

NCAA potrafi być nawet na tyle złośliwa, że jeśli zawodnik podpisze kontrakt z agentem i zgłosi się do draftu, to nie ma możliwości powrotu do szkoły. Potencjalne wysokie wybory w drafcie oczywiście się tym nie przejmują, bo dla nich różnica w kontrakcie to dodatkowy milion/rok, ale dla kogoś na granicy drugiej rundy i niewybrania pochopny rzut na NBA to ryzyko odcięcia sobie jednej alternatywy na kontynuowanie grania w koszykówkę.

Jak zapewne zauważyłeś moje (i np. byłego zawodnika Ohio State, Marka Titusa, który obecnie pisze i podcastuje o koszykówce uniwersyteckiej na Ringerze) zdanie na temat tego systemu jest tragiczne i absolutnie nie traktuję rywalizacji na tym poziomie poważnie.

Prześledzmy jeszcze tylko krótko drogę potencjalnego gwiazdora NBA zaraz po szkole średniej (i zakładamy, że wybrał tę najbardziej standardową, czyli przez uniwersytet). Najpierw rekrutowany, bez użycia środków finansowych <wink wink>, deklaruje wybór szkoły, dajmy na to Duke. Zespoły NBA znają go już przynajmniej bardzo dobrze, więc wykorzystują sezon zasadniczy na ocenę jego mocnych i słabych stron (na przykład dla dużych graczy ważne są przechwyty, bloki, a dla rzucających procent trafianych rzutów wolnych). Najbardziej niespodziewane spadki i wzloty na draftowych listach czasami następują po March Madness, gdzie kilka znakomitych spotkań potrafi słabszym prezesom i właścicielom klubów przemeblować budowany profil zawodnika. Podobnie ma się rzecz ze słabymi spotkaniami. W tym roku bardzo prawdopodobny wybór nr 1 w drafcie, DeAndre Ayton wyleciał z hukiem przy pierwszej możliwej okazji, samemu prezentując się średnio. Po marcu nasz gwiazdor może od razu zapowiedzieć, że wejdzie do draftu ucinając swoje więzy ze szkołą (aczkolwiek przez całą karierę przy wbieganiu na boisko na początku meczu anonsuje się uniwersytet, na którym zawodnik grał). Duke za to z kolei ciężko w pocie czoła pracuje na to, aby następny zawodnik zdecydował się na ich kampus i spińdaczył po 8 miesiącach, nigdy nie pojawiając się na wykładach z filozofii.

Michał

piątek, 2 marca 2018

Matematyka NBA (1) - True Shooting Percentage

Drogi Mateuszu,

Jak wspomniałem w kilku wcześniejszych postach, do świata sportu niepostrzeżenie wkradły się nerdy, i ich zamiłowanie do statystyki. Kolesie z potężnym aparatem na zębach, okularami sklejonymi taśmą i wysokim nosowym głosem zaczęli obserwować prawdziwych mężczyzn, atletycznych półbogów, którzy zmuszają nas do ciągłej reewaluacji tego, co potrafi ludzkie ciało. A przynajmniej tak wydaje się niektórym emerytowanym gwiazdom NBA (ekhm.. Charles Barkley.. ekhm), których nienaruszalna pozycja pierwszorzędnych analityków współczesnej koszykówki zostaje zagrożona przez zniuansowany komentarz ekspertów korzystających ze wszystkich dostępnych źródeł. Najlepsi obserwatorzy uważnie oglądają spotkania, a następnie korzystają ze wsparcia statystycznego (nigdy bezkrytycznie), żeby potwierdzić, skonfrontować, albo uzasadnić swoje poglądy.

Z naszego podwórka dobrze wiesz, że tzw. "eksperci" piłkarscy rzadko kiedy poszerzają wiedzę widza na temat futbolu, i swoim komentarzem powodują, że zaczynasz patrzeć na boisko przez zupełnie inny pryzmat. W NBA tacy eksperci długo wchodzili do studia otrzymując szacunek niczym Dalaj Lama, ponieważ dysponowali wiedzą i intuicją z SAMEGO boiska. Niestety, często zderzają się z rzeczywistością, w której inteligencja koszykarska, a inteligencja oglądania koszykówki, to dwa kompletnie różne zestawy narzędzi.

Pory rozgrywanych spotkań automatycznie stawiają mnie na pozycji porannego sprawdzacza statystyczek (chociaż staram się oglądać tyle, ile się da), ale nieadekwatny matematycznie umysł powoduje, że muszę myśleć długo i ciężko, zanim jakiś bardziej zaawansowany termin na dłużej zagości w mojej głowie. Z czasów nauczycielskich pamiętam, że jednym z najlepszych pomysłów przyswajania nowych konceptów, jest próba wytłumaczenia ich komuś innemu, w możlwie najprzystępniejszy sposób. Zapraszam zatem do świata procentów, on/off court ratings, współczynników, zaawansowanego +/-, porównywania line-upów etc. Dzisiaj zanurzamy duży palec w strumieniu wiedzy, woda przyjemna.

Wrzućmy na ruszt True Shooting Percentage - statystyczną próbę oszacowania jak dobrze zawodnik rzuca, bez względu na pozycję, na której gra. Kiedy patrzysz na codzienne statystyki, to efektywność zawodnika zazwyczaj oceniamy na podstawie tych trzech wskaźników:

FG% - Field Goal - skuteczność wszystkich rzutów z gry (za 2 i 3 punkty). LeBron oddaje 20 rzutów w meczu, trafia 10, jego FG% to 50%. Jasne jak słoneczko.

3P FG% - 3 point Field Goal - skuteczność rzutów za trzy, odseparowana od FG. Paul George próbuje 5 razy za trzy, trafia 2, ma skuteczność 40% (co zaniża jego FG%, ale tak naprawdę zwiększa jego skutecznośc, o tym za chwilę).

FT% - Free Throw - rzuty wolne. Radosław Polaszek twierdzi, że w treningu trafia 8/10, wychodzi w składzie na turnieju w Pogorzeli, trafia 2, prawda mija się z wyobrażonym skillem w głowie. Autobus wraca smutny do liceum.

I teraz jak tu prawidłowo ocenić zawodników po pozycjach? Patrząc klasycznie, to FG% rośnie wraz ze wzrostem zawodników, i ich odległości do kosza (PG zaczyna akcje daleko, C wpycha się do bramki z piłką). Za rzucanie trójek odpowiedzialni są przede wszystkim specjaliści, a rzuty wolne to taki fundament, że profesjonalny zawodnik w NBA powinien je odpowiedzialnie trafiać.

Oczywiście prawdziwa koszykówka powoduje, że wszystkie te założenia można o kant dupy potłuc. DeAndre Jordan miał sezon, w którym trafił 70.1% FG, Shaq całą karierę powyżej 60%. Czy oznacza to, że mieliśmy do czynienia z najbardziej wydajnymi ofensywnie graczami w historii? FT% obu panów spogląda z boku, i dosyć poważnie kiwa palcem. Wśród centrów najczęściej zdarzają się katastrofy na linii, ale jak to elegancko oddać w jednej liczbe, jednocześnie biorąc pod uwagę, że kiedy już stoją blisko kosza, to do niego trafiają? Jak porównać ich do kogoś takiego, jak Damian Lillard, który w karierze trafia 43% rzutów z gry? Czy nie warto podawać mu piłki, bo większość z jego prób i tak nie kończy w koszu? Ktoś usiadł, pomyślał, i zaproponował następującą strategię.

Najpierw bierzemy zdobyte w meczu/sezonie/wybranym okresie punkty: Points i dzielimy je przez taką skomplikowaną formułę [2* (Ilość Prób Rzutów + 0.44* Ilość prób rzutów z linii rzutów wolnych)].
Już zabieram się za tłumaczenie cyferek w tym wzorze: dwójka w mianowniku zmniejsza ostateczny wynik o połowę, powodując, że wygląda on trochę, jak FG% ułatwiając nam wizualizację skuteczności zawodnika.
0.44 to stała, która wyrównuje fakt, że zawodnicy nie zawsze podchodzą do linii po dwa rzuty wolne (czasem trzy, czasem jeden za faul techniczny, itd.). Musisz mi uwierzyć na słowo, że matematycy wyliczyli, że taka stała daje wiarygodne statystycznie rezultaty.
Podstawmy sobie coś do wzoru, żeby mieć przykład TSG przed oczami. Jeśli Kevin Durant rzucił w meczu 11/21, w tym 3/7 za trzy i 8/9 z linii rzutów wolnych, zdobywając 33 punkty, to TSG Duranta to około 66%.

True Shooting wyrównuje nam pole zawodników, wskazując przy czyich rzutach możemy się spodziewać, że piłka dostatecznie często wpadnie do kosza. Przeglądanie tabeli zawodników z przewodzącymi TSG w ostatnich sezonach buduje nam wizerunek zawodników, na których efektywność zawsze można liczyć.

(Zwycięzcy sezonowej klasyfikacji TSG od 2005 roku): 2x Steve Nash, 1x Stoudemire, 2x Nene, 3x Tyson Chandler, 2x Kyle Korver, 2x Steph Curry i 1x Rudy Gobert. Lista składa się albo z centrów, którzy przede wszystkim wsadzają, ale dodatkowo trafiają z rzutów wolnych na wysokim poziomie (Chandler, Nene, Stoudemire i Gobert), wyjątkowych specjalistów za 3 (Korver, Nash), i absolutnie rewolucyjnego ofensywnie zawodnika, potrafiącego trafiać z każdej pozycji (Steph). Przy przeglądaniu pierwszej dziesiątki z poszczególnych sezonów ten ciężar rozkłada się bardzo podobnie.

Jak zatem to interpretować? Średnia TSG dla ligi to około 54.5% (tendencja w ostatnich sezonach jest zwyżkowa), wspomniany wcześniej Damian Lillard w karierze wykręca 57%, a w ostatnich dwóch sezonach blisko 60%, co oznacza, że mimo niskiego FG% można zaufać jego rzutom, bo nieźle rzuca za trzy, i bardzo dobrze z linii rzutów wolnych.

Czego TSG nam nie mówi? Po pierwsze, nie możemy wskazywać tej statystyki jako ostatecznej odpowiedzi na to, jak wydajny jest zawodnik w ofensywie. Prosta zasada mówi, że im mniejszą ktoś ma rolę w ataku, to tym łatwiej utrzymać mu jest wysoką skuteczność. DeAndre Jordan przez ostatnie 5 lat otrzymywał podania od Chrisa Paula i Blake'a Griffina tylko po to, żeby wsadzić piłkę do kosza z najbliższej odległości, i nigdy nie oddawał rzutów z dystansu. Trener nie może powiedzieć - dobra chłopaki, w następnym meczu podajemy DJowi piłkę na 30 rzutów, bo przecież taki skuteczny. DeAndre nie umie tworzyć swojej własnej ofensywy, ale w tym co robi jest wybitnie skuteczny.

Z drugiej strony wyrasta nam taki ewenement jak Steph, którego rzut to drużynowa ofensywa sama w sobie, rzuca z każdego dystansu, często wcześniej dryblując, rzuca w dużych ilościa, a zawsze zachowuje wybitną skuteczność. Dla Curry'ego nie istnieje coś takiego jak "nieprzemyślany rzut". Każdy moment, w którym Steph znajduje się z piłką za własną połową powinien powodować panikę defensywy przeciwnika, bo sam fakt, że może wystrzelić w sposób natychmiastowy, stanowi większe zagrożenie, niż najbardziej przygotowane akcje jego własnej drużyny i prawie każdej drużyny przeciwnika.

Podsumowując:

1. Nie wolno oceniać zawodników przez pryzmat FG% (ale jeśli ktoś rzuca 37% na sezon to możesz założyć, że po meczu będziesz miał cegieł na zbudowanie porządnej chaty)
2. Nie każdy rzut jest sobie równy
3. Nie wolno wykorzystywać żadnej statystyki bez kontekstu (chyba, że brakuje ci argumentów, a wiesz, że wyciągając jedną liczbę z kieszeni zabrzmisz jak prawdziwy ekspert)
4. TSG zazwyczaj stabilizuje się w trakcie kariery, dodając nam do ofensywnego obrazu zawodnika. Jeśli ktoś w 7. sezonie ligowym nigdy nie przekroczył 53%, raczej nie liczyłbym na to, że nagle stanie się demonem efektywności
5. Efektywność nie jest celem samym w sobie - Steve Nash byłby jeszcze lepszym zawodnikiem, gdyby rzucał więcej niż 11 razy na mecz.
6. Jeśli zachowujesz TSG, gdy wzrasta twoja rola w ofensywie, to znaczy, że jesteś materiałem na gwiazdę.
7. Wzrost ligowego TSG oznacza, że zawodnicy coraz mądrzej dobierają rodzaj rzutów, wymieniając splendor półdystansu, na skuteczność za trzy.
8. Matematyka ze szkoły przydaje się czasem bardziej niż myślimy. Ludzie, którzy pracowali nad statystycznymi modelami i wymyślaniem między innymi takich wzorów, niekiedy byli wyłapywani przez zespoły do pomocy w usprawnianiu kultury danej franczyzy. Nerdy górą!

Do zobaczenia na następnym wykładzie o matematyce (bo o sporcie i tak jest zdecydowanie za dużo)

Michał