poniedziałek, 19 lutego 2018

Mecz Gwiazd - czy warto?

Drogi Mateuszu,

Ponieważ dotarliśmy do meczu gwiazd, zapytałeś mnie o sprawy dotyczące meczu gwiazd. Uczciwie.

Muszę przyznać, że nie boli mnie sam pomysł zebrania najlepszych koszykarzy na Ziemi i postawieniu ich w przeciwnych drużynach, decydując o to, kto będzie rządził planetą w następnym roku. Szkoda tylko że 82-meczowy, ekstremalnie męczący sezon NBA powoduje, że nikt w takim meczu nie przykłada się nawet w kilkunastu procentach. W zeszłym roku, kiedy Zachód ograniczył się do prawie 200 punktów, miarka niezainteresowania tematem się przebrała. Adam Silver, komisarz ligi, oraz związek zawodników podjęli zdecydowane zmiany, po to, aby sam mecz koszykówki wieńczący weekend imprez, zabawy, i kumoterstwa, miał jakikolwiek sens. Ponieważ mecz gwiazd ma służyć głównie fanom, zaangażowano koncept prosto z podwórka; mianowicie dwóch kapitanów wybierających gwiazdroskie składy, według własnego pomysłu. Steph i LeBron otrzymali najwięcej głosów, dlatego uzyskali przywilej konstruowania ekip (już bez rozdzielenia na Zachód i Wschód).

Jak się okazało, samodzielna kontrola nad drużyną delikatnie wzmaga konkurencyjność zawodników którzy zazwyczaj traktują ten weekend jako powiązanie odpoczynku i reklamowych zobowiązań. Drużyna LeBrona minimalnie wygrała, a jego gra zapewniła mu trzecie w karierze MVP meczu gwiazd. Dla ligi oznacza to krok w dobrym kierunku, bo wybieranie drużyn przez kapitanów tworzy nieskończoną ilość alternatywnych wszechświatów, dając szansę kibicowania ekipom, które w rzeczywistości nie mają szans powstać (chyba że nazywasz się Golden State Warriors, wtedy zasady nie obowiązują).

Dla mnie sam mecz nie ma żadnego znaczenia, bo tak jak mój ulubiony człowiek piszący o NBA, Zach Lowe, przyjmuję założenie, że ciekawiej jest wybierać 24 najlepszych zawodników z danego sezonu (miejmy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości bez względu na konferencje), niż oglądanie ich pojedynku w rzeczywistości. Wybieranie gwiazd danego sezonu prowadzi do fascynujących konfrontacji, przeciwstawiając fanów szkiełka i oka, statystyk i wrażeń wizualnych. Po tych wyborach dowiadujesz się na przykład, że premier Australii obniżył swoje notowania na temat USA, bo Ben Simmons nie znalazł się na liście wybrańców. (Patrząc na gwiazdy ze Wschodu, uważam, że absolutnie powinien, bo rzadko kiedy tak magnetyczny zawodnik wchodzi do ligi na pełnym papciu, a ekipa, która zastąpiła kontuzjowanego Walla, Love'a i Cousinsa nie ma papierów na bycie lepszym, niż Simmons).

Poprosiłeś mnie też o to, abym podał różnicę w odbiorze All-Star Weekend dla Amerykusów i Europejczyków (niedługo bez pierwowzoru USA). Myślę, że oprócz różnicy czasu, która powoduje, że w Europie można co najwyżej sprawdzić wynik rano, jedząc croissanta, to mecz gwiazd poważnie się zglobalizował. Każdy pionek z dostępem do internetu może głosować na swoich ulubionych zawodników poprzez Twittera, a międzynarodowi zawodnicy mają coraz większe wsparcie - zwróć uwagę na popularność Antetokounmpo, Porzingisa i Simmonsa. Największa różnica następuje w miejscu, w którym odbywają sie igrzyska NBA. Dane miasto zmienia się na ten moment w siedlisko grubszej imprezy, a czasami nawet politycznej rozgrywki - Charlotte uczciwie zabrano All-Star Weekend prosto z ręki, kiedy republikańska strona polityki przegłosowała, że osoby trans nie mogą korzystać z dowolnej toalety. NBA jest progresywne, ale cały czas dba o dochód. Wszyscy wiedzą, że sprowadzenie NBA do chaty na weekend zaowocuje grubszym portfelem, bo nic nie przyciąga pieniążków tak jak wyluzowane gwiazdy chillujące ze swoimi kolegami w najfajniejszych miastach i knajpach. My w Europa nie mamy czegoś takiego, bo chyba piłkarskie gwiazdy (nie patrząc na ekstraklasę oczywiście), są zawsze niezmiernie daleko od nas.

Czy gwiazdy kiedyś dawały więcej z siebie w meczu gwiazd? Moja teoria głosi proste: NIE. Oldboye lubią sobie poopowiadać jak to kiedyś w życiu NBA było zupełnie inaczej, przyjaźnie nie istniały, a obrona była taka, że jak Napoleon by napotkał, to momentalnie zawrócił, bo najtęższa ofensywa nie miała sensu. Bill Simmons (który wychował się na Celtics z lat 70. i dalej) lubi mówić, że kiedy ogląda film z zaszłych lat, to widzi, że 1. defensywa nie broni tak intensywnie jak teraz 2. nie ma aż tak dużo ruchu w ofensywie. Oczywiście, że zawodnicy z przeszłości byli niezwykle twardzi, ale to nie oznacza, że ewolucja sportu nie poszła do przodu. Nie pamiętam, czy to był mój brat Bartuś, czy może ty, ale ktoś obejrzał mecz Pawła Janasa jako zawodnika w kadrze i dumał nad tym jak wiele czasu i miejsca miał na rozegranie piłki z defensywy. Podobnie ma się sprawa z NBA. Nawet najgorsi zawodnicy nie mogą odpuścić nawet momentu ofensywnie/defensywnie jeśli chcą pozostać na boisku. W meczu gwiazd nie obowiązują żadne z tych zasad, więc tylko zawodnicy z pełnym borsuka stanem konkurencji starają się na tyle ile mogą, a nawet Russell Westbrook czasami potrafi się uśmiechnąć, kiedy ktoś zdobywa punkty przeciwko niemu.

Michał

środa, 14 lutego 2018

Przesadzona reakcja do pierwszych meczów Cleveland Cavaliers w nowym składzie

Drogi Mateuszu,

Dzisiaj w nocy Cleveland zagrali swoje drugie spotkanie po zakończonym "okienku" transferowym, w którym zobaczyliśmy jak sześciu zawodników Cavs otrzymało bilety na następne loty do Los Angeles, Utah, i Miami. W zamian Cavaliers przyjęli w swoje szeregi czterech nowych graczy. Co to oznacza dla zespołu?

Latem Kyrie Irving, z powodów znanych tylko sobie, zażądał transferu z drużyny. Dla wielu była to szokująca informacja, ale najtrudniejsze zadanie spadło na zupełnie świeżego dyrektora sportowego Cavs, Koby Altmana. Jak znaleźć odpowiednie zastępstwo i dobrą wartość za zawodnika, który udowodnił na największej scenie, finałach NBA, że jest ogromnie wartościowy. Bill Simmons ma taką teorię, że jeśli ktoś udowodni w finałach, że poziom jego gry wzrasta, to nie można go wymieniać na nikogo innego, bo takich graczy w lidze jest zazwyczaj mniej niż dziesięciu. Mimo tych wszystkich obostrzeń, kiedy Cleveland dokończyło transfer z Bostonem (swoją drogą bardzo poważnym konferencyjnym rywalem), wielu przyklasnęło jako transfer pozytywny dla obu stron:

Boston otrzymał prawdziwą rozgrywającą gwiazdę, pasującą wiekiem do obecnej trajektorii wzrostowej (Kyrie ma 25 lat, reszta podstawy to młodziaki, a styl gry Ala Horforda jest nieśmiertelny), tworząc miejsce dla grającej i rozwijającej się młodzieży.

Cleveland wypełniło lukę zdobywania punktów (Isaiah rzucał prawie 29 punktów na mecz w poprzednim sezonie, więcej niż Kyrie), wzmocniło obronę na obwodzie (Jae Crowder zbudował swoją reputację na takim wiesz, dodatkowym kopycie, kiedy nikt w ciebie nie wierzy, a ty włączasz niewidzialny bieg we wszystkim co robisz, biorący się z niedoceniania), i dostało ten magiczny, prawdopodobnie wysoki, wybór w następnym drafcie, zależący od tego jak słaby będzie Brooklyn.

Na ten moment komentatorzy ligi widzą ten transfer zupełnie inaczej (co pokazuje jak ciężko oceniać jest takie transakcje). Danny Ainge'a (GM Bostonu) otrzymał tytuł mistrza szachów i pokera, który wiedział, że Isaiah jest bardziej kontuzjowany niż wszyscy myśleli, obrona Jae Crowdera spadnie po równi pochyłej, a Brooklyn będzie grał na tyle niesatysfakcjonująco, że wybór w drafcie może co najwyżej sprowadzić porządne uzupełnienie, zamiast absolutnej gwiazdy.

I rzeczywiście część z tych przewidywań się sprawdziła. Isaiah wyleczył biodro tylko na tyle, żeby negatywnie komentować mentalną jakość zespołu, zamiast absolutnie ośmieszać dryblingiem na boisku ludzi wyższych o 50cm od niego. Jae Crowder nie odnalazł swojego celnego rzutu i bronił słabiej niż przewidywano. Uważam jednak, że Danny Ainge nie kalkulował żadnej z tych rzeczy, i nie myślał o tym, że ocynglował Cavaliers. Wybór Brooklynu w drafcie jest tak samo blisko numeru 1, jak numeru 8. Boston wrzucił do skarbonki mnóstwo zwycięstw na początku sezonu, ale obecnie nie gra jak prawdziwy konkurent Cavaliers do finałów NBA, a Cleveland podjęło trudną decyzję i zrezygnowało z emocjonalnego i ekonomicznego balastu szybciej niż ktokolwiek oczekiwał.

Eksperyment Isaiah nie wypalił? Altman poszedł bez skrupułów i po prostu wymienił go za graczy, którzy w jego oczach mogli mieć większą wartość teraz i w przyszłości. Moim zdaniem podjął znakomitą decyzję. Nawet jeśli z koszykarskiej perspektywy wszyscy świeży zawodnicy niekoniecznie zdążyli uzasadnić swoją wartość w lidze, to oczyszczenie atmosfery w szatni Cavs było niezbędne. Koby Altman wymienił zrzędzących dziadów - Dwyane Wade, Derrick Rose, Isaiah Thomas, i zawodników, którzy po prostu nie pasowali do obecnego stylu - Channing Frye, Jae Crowder, na młodsze, entuzjastyczne towarzystwo, które zapewni Cleveland dodatkową energię, na przynajmniej dalszą część sezonu zasadniczego. Przejrzyjmy ich pojedynczo.

1. George Hill (31 l.) - Przed zakotwiczeniem w Sacramento Jerzy w całej swojej karierze operował tylko w dobrych zespołach. Najpierw pewną ręką wspierał San Antonio Spurs, a potem Indiana Pacers. W Kings tego typu zawodnik mocno się marnuje. Dlaczego? Ponieważ George Hill wykonuje tak niepojmowalne dla Sacramento koncepty jak wracanie do obrony, profesjonalne prowadzenie się, szukanie dobrych rzutów dla partnerów, i generalnie odnajdywanie sposobów jak wygrywać mecze. W Cleveland jego zadanie będzie ułatwione podwójnie, bo pierwszoplanowe obowiązki rozgrywającego zawsze przyjmie na siebie LeBron, natomiast George Hill z przyjemnością wróci do rozsądnego zarządzania ekipą z ławki wtedy, kiedy Bron odpoczywa. Wartości dodaje mu także fakt, że kiedy dostaje podanie na niepilnowany rzut to zazwyczaj trafia (38% w karierze za trzy). Kiedy Kyrie grał jeszcze w Cleveland, to można było (mylnie) myśleć, że jego braki w obronie niwelują geniusz w ofensywie. Nie miało to odzwierciedlenia w rzeczywistości bo elitarna ofensywna jest ważniejsza niż elitarna defensywa, ale George Hill może komfortowo i skutecznie bronić zarówno Stepha Curry, jak i Klaya Thompsona, a przecież wszystko w Cleveland dzieje się przez pryzmat finałów z Warriors.

2. Rodney Hood (25 l.) - Kiedy Rodney jest na boisku to potrafi dopakować punktów. Grając w Utah z sezonu na sezon rozszerzała się jego rola żyranta ofensywy. Dlaczego Jazz zatem rozstali się z nim bez większego żalu? Hood często rozpoczyna trzy, cztero meczową serię spotkań, gdzie szefom zespołu zapalają się oczy i wyobrażają sobie przyszłość z Hoodem rzucającym kluczowe kosze w playoffach... ale na piąte spotkanie już nie wychodzi, bo boli go: kolano, kostka, łokieć, nadgarstek itd. Nigdy nic poważne, ale zawsze coś co wyklucza go z przynajmniej kilku spotkań rujnując nadany sobie pęd. Jeśli jego zdrowie poprawi się w Cleveland, to może być najważniejszą częścią tych transferów, przynajmniej w kontekście zdobywania ważnych punktów w ważnych momentach. Jeśli nie, to Cavs nie są zobowiązani mu zapłacić, bo jego kontrakt kończy się latem i rozstaną się dziękując sobie za kooperacje. Dla Hooda oznacza to, że musi dać z siebie 120%, ponieważ teraz jest czas na zagrabienie wysokiej wypłaty.

Jeśli chodzi o defensywę, to powiedzmy tylko, że Hood jest wysoki na swoją pozycję, oraz młody. Prawdziwej obrony jeszcze nie grał.

3. Larry Nance Jr. (25 l.) - Tata Larry'ego jest mini-legendą w Cleveland, kilkukrotnym wyborem do meczu gwiazd, i zwycięzcą konkursu wsadów. W nogach juniora jest taki akumulator, że gdyby grawitacja nie istniała, to oprócz SpaceX, Lockheed, i Boeinga, jednoosobowa firma Nance Inc walczyłaby o kontrakty NASA na dostarczanie materiałów do ISS. Teraz musi się zadowolić obecnością w tegorocznym konkursie wsadów. Transfer do Cleveland został spełnieniem jakiegoś proroctwa. Jeśli chodzi o sam styl gry, to odnosi się do niego wszystko to, co powiedziałem o 25-latkach. W składzie Cavaliers pojawia się dynamika, wsady, bieganie, chęć do gry i mnóstwo rzeczy do udowodnienia światu. Podcaster którego słucham, Nate Duncan, uważa, że z pewnej perspektywy to może być najważniejszy dodatek dla Cavs. Zobaczymy

Larry kontra Brook Lopez

4. Jordan Clarkson (25 l.) - Jordan jak ma piłkę w rękach to rzuca, i raczej nie broni. Zarabia za dużo pieniędzy na to co umie. Nigdy nie grał w dobrym zespole, a teraz podawać mu będzie LeBron James. Za chwilę za wysoka pensja okaże się niewysoką.

Wszystkich tych graczy łączy fakt, że dosłownie wyglądają jak potencjalne laboratoryjne eksperymenty, które testowano w niesprzyjających warunkach, po to żeby za chwilę dać im szansę na wykazanie się przy graczu, który będzie wymagał perfekcji, ale jednocześnie postawi ich w takiej pozycji, aby mogli wyeksponować swoje atuty. Jeśli wszystkie raporty na temat Jamesa są prawdziwe, to na podstawie dostępnych danych i doświadczenie przeliczył wszystkie możliwe kombinacje ze swoimi nowymi towarzyszami i koszykarski superkomputer wyrzucił mu rozwiazanie, że eksperyment może się udać. Pierwsze dwa spotkania dają nadzieję. Koby Altman zagrał vabank na teraz, i na później. Uważam, że James nie ma specjalnie lepszego miejsca w lidze (chyba, że Houston/Philly zrobią miejsce), żeby budować swoją przyszłość, a cały czas w grze pozostaje Netsów wybór w drafcie.

W tym roku, mimo tego wszystkiego, tytuł powędruje do Kalifornii.

Michał

czwartek, 8 lutego 2018

Kristaps Porzingis w kontekście nieudolności New York Knicks

Drogi Mateuszu,

Jak słusznie zauważyłeś po mojej wiadomości o urywających się więzadłach w kolanie Porzingisa, absolutnie szkoda chłopaka, ale w sumie dla ligi nie ma to większego znaczenia, bo przecież Knicks w lidze się nie liczą.

(Swoją drogą jeszcze nie wierzę w to, że przynoszę klątwę zawodnikom - na żywo widziałem tylko kostkę Haywarda i kolano Porzingisa, a ominął mnie na przykład Achilles Demarcusa Cousinsa, eksplodująca noga Isaiaha Canaana, czy egzystencjalny ból Jeremy'ego Lina. Z drugiej strony zważając na relatywnie niewielką ilość spotkań, które oglądam, to kto wie? Może kurwa jestem kontuzjogenny).

Argumentowałbym, że w przez pryzmat patologicznej historii Knicks, kontuzja Porzingisa jest po prostu smutna.

Arogancki Nowy Jork składa swoją kruchą renomę z kilku gigantycznych, ale pustych w środku klocków - obecności w "Nowym Jorku", posiadania najbardziej znanej hali w NBA, Madison Square Garden, dwóch mistrzostw z lat 70, kiedy w kosza GRAŁ jeszcze Phil Jackson, oraz niezawodnym lepem na gwiazdy (pod warunkiem, że te gwiazdy nie należą do najlepszych 15 zawodników w lidze).

W rzeczywistości król jest żebrakiem, i to jeszcze z tego tragicznego rodzaju, który wykrzykuje hasła o końcu świat na rogu ulicy, narażając się tylko na kpiny, i omijanie z bardzo, bardzo daleka. Wystarczy zaprezentować jeden przykład wariactwa Knicks, by zobaczyć jak głęboko sięga studnia ich idiotyzmu:

Dawno temu, kiedy Carmelo Anthony jeszcze grając w Denver, i ciesząc się lepszą opinią w lidze, grzecznie zapytał Nuggets, czy może podwiozą go do Nowego Jorku. (Plotka głosi, że zrobił to na życzenie żony, prezenterki MTV, szukającej dodatkowych szans w show biznesie. Jeśli kojarzysz kim jest La La Vazquez/Anthony to gratuluję, należysz do wybrańców). Nowy Jork w tym momencie ma dwie drogi ataku - rozsądną - czeka, aż Carmelo w lipcu zostanie wolnym agentem, obudowując go przyzwoitym zespołem, albo raptusowską - oddaniu Denver połowy składu, tylko po to, żeby Melo przyszedł do Nowego Jorku wcześniej. Knicks zagrali na:  "no chory, my mamy siano", i dlatego Carmelo grał ze szkieletem prawdziwego zespołu i gumowatymi kolanami Amar'e Stoudemire.

Dlaczego zatem historia Porzingisa jest smutna? Bo Kristaps to jeden z niewielu bardzo udanych (chociaż przypadkowych) wyborów Knicks w drafcie, pierwsza od wielu lat (od Ewinga?) szansa na wyhodowanie sobie domorosłej gwiazdy, związanej z Nowym Jorkiem od pierwszych minut swojej kariery, gotowej na przyjęcie na swoich barkach odpowiedzialności za odbudowanie wizerunku tych prawdziwych New York Knicks, z lat 70.

I Kristaps przyszedł gotowy. Kibice wybuczeli go podczas draftu, nie chcąc, aby lekko śpiący na robocie Phil Jackson wybrał z 4. numerem wychudzonego giganta z Łotwy, który kibicom Knicks kojarzył się z typowym wyborem gościa, który znika z zespołu po dwóch sezonach, zdobywając w sumie może ze 150 punktów. Tym razem jednak historia obdarowała  fanów szczodrze i wszystko zmieniło się w zasadzie natychmiast. Już w pierwszym meczu KP pokazał, że może być nie byle kim w lidze. Dobry rzut z dystansu, wysoka mobilność jak na tak dużego chłopaka, ramiona zasłaniające słońce i solidny łeb do koszykówki. Osobowościowo też punktował - rozmowny, stopniowo przyzwyczajający się do życia w Ameryce, i obejmujący serdecznie wszystko to, co Nowy Jork ma do zaproponowania.

Pierwszy i drugi sezon miodowy przerywały drobne kontuzje, zdejmujące Porzingisa z boiska zazwyczaj na kilka meczów, oraz drama rozgrywająca się wśród zespołowych grubych ryb.

Anthony dostał od Phila mamskymalny kontrakt, a w nim nieobowiązkową klauzulę odmowy transferu, a ich relacja po roku na tyle skwaśniała, że Phil zdecydował się jednak go wytransferować, na co Melo wcale nie musiał się zgadzać. Kristaps obserwuje i zapamiętuje jak w tradycji New York Knicks traktuje się gwiazdę, i najważniejszego zawodnika drużyny.

Po wyprowadzce Anthony'ego do Oklahomy i końcu kolejnego słabego sezonu dla drużyny Porzingis sfrustrowany odmawia obecności na posezonowej rozmowie z Jacksonem, i jedzie na Łotwę. Obrażony dziadzia mówi, że w związku z takim brakiem szacunku od młodzieży musi rozważyć transfer Porzingisa. Mieszkańcy Nowego Jorku wyciągają zakurzone widły i szturmują na siedzibę Jamesa Dolana. Ten może po raz trzeci w karierze podejmuje rozsądną decyzję i kasuje pozycję Phila Jacksona, wysyłając go na zasłużoną emeryturę na rancho w Montanie. Porzingis zostaje ułagodzony, a Knicks przyjmują rozsądną strategię opierania się na młodych zawodnikach.

W tym sezonie KP rozpoczął znakomicie - przez pierwsze kilkanaście spotkań rzucał i trafiał z wysoką celnością, i grzecznie tłumaczył oponentom, dlaczego piłka nie może lecieć w stronę kosza, a bardziej pasuje, o tam, w trzynastym rzędzie. Później trochę zwolnił, trochę bolała kostka, trochę ramię, trochę się zmęczył trudami sezonu, ale Knicks po raz pierwszy od dawna żyli blisko prawdziwej nadziei. Sam Kristaps doceniał swobodę działania w ataku, i uczył się odpowiedzialności zbawcy franczyzy. W budowie zespołu cały czas przeszkadzał bagaż absurdalnych kontraktów podpisanych w przeszłości, ale wreszcie wyczuwało się zalążek planu i pozytywnej przyszłości.

W meczu z Milwaukee kolano i wszystko inne poszły się jebać. Najwięksi pesymiści zdążyli zwrócić uwagę na fakt, że to nie jest pierwsza, i pewnie nie ostatnia kontuzja Kristapsa, bo tak wielki i wątły człowiek może po prostu nie być przygotowanym do reżimu wyczerpującego sezonu NBA. KP wypada z gry na rok (czyli wróci w połowie następnego sezonu), co powoduje, że Nowy Jork prawdopodopobnie skończy ten sezon słabo (ale nie na tyle słabo, by wybierać w czubie draftu). I przyszły tak samo. A już niedługo nadejdzie poważna decyzja kontraktowa. Czy jesteśmy na tyle pewni, że chcemy dać nadpsutym kolanom Kristapsa maksymalny kontrakt? Bez przewidywania przyszłości to równanie nie ma poprawnego rozwiązania, a zła decyzja pogrąży Knicks w kolejnych latach taplania się w mierności.

Szkoda też dla estetyki samej gry. Kristaps jest modnym kandydatem na nowe, ulubione pojęcie fanów NBA, czyli "jednorożec". Tak nadawane miano bierze się stąd, że umiejętności, które łączą jednorożce, nie były wcześniej widziane w lidze w postaci jednego zawodnika. Kristaps przy wzroście 221 cm potrafi rzucać za trzy, dobrze panuje nad piłką, i ma potencjał na znakomitego obrońcę. Nawet Dirk w primie nie łączył tych wszystkich cech. Jeśli kolana zabiorą nam taką karierę, to długo będziemy rozpamiętywać stracony potencjał, zwłaszcza, że widzieliśmy go nie tylko przez pryzmat tego co mógł osiągnąć, ale przez namacalną skuteczność.

Być może Knicks, dla których tragedia to chleb powszedni, nie zasługują na nic lepszego, ale Kristaps Porzingis dodaje przyjemności wizualnej i kulturowej dla reszty ligi i fanów, więc trzymamy kciuki za to, żeby chirurgia odnalazła sposób jak wkładać do kolana więzadła z tytanu.

Michał