wtorek, 24 kwietnia 2018

Trochę o fundamentach budowy zespołu, czyli kto zasłużył na nagrodę Executive of the Year.

Drogi Mateuszu,

Jak wielokrotnie dałem ci do zrozumienia, w sporcie obok zasłużonego sukcesu, najbardziej cenię sobie stabilność. Imponują mi zespoły, które potrafią myśleć długofalowo, i przyjmują do wiadomości fakt, że chudy rok nie musi natychmiast prowadzić do francuskiej rewolucji. Dotyczy to zwłaszcza zespołów, które nie dysponują nieskończonymi środkami finansowymi i błędy w konstrukcji mogą naprawić sięgając głębiej do portfela. Ciągłość pracy nie musi koniecznie oznaczać tej samej osoby na jakimkolwiek stanowisku (chociaż spójność najłatwiej kojarzyć z posadą trenera), ale pomysł na filozofię, konsekwentnie realizowaną, i aktualizowaną w zależności od zmieniającego się sportu. W futbolu najjaskrawszym przykładem świeci Barcelona, gdzie na początku lat 90. Cruyff skonstruował taktyczny pomysł na zespół tak bardzo pasujący do tego, czym klub i tak chciał być, że echo tamtego okresu pobrzmiewa w każdej wersji boiskowego produktu. Nawet suche lata, i van Gaal za sterami nie spowodowały, że włodarze klubu spanikowali, a trzymanie kursu doprowadziło do momentu, kiedy Barcelona wyznaczała taktyczne trendy zarówno klubowo, jak i międzynarodowo.

Na mniejszą skalę nie sposób nie dostrzec pracy, którą w Sevilli wykonał Monchi, przez lata wynajdując tanich, ale utalentowanych zawodników, a następnie zarabiając na nich gigantyczne pieniądze. Sevilla nigdy nie przebiła się przez szklany sufit Realu i Barcelony w lidze, ale patrząc wagowo, to liczba ich trofeów robi większe wrażenie. W tym momencie Monchi próbuje podobną strategię zrealizować w Romie. W niemieckiej piłce wzorem przez wiele lat był Werder Brema, trenowany przez 14 lat przez Thomasa Schaafa. Ostatnio trochę się pogubili, ale ich stabilność przez taki długi czas przyniosła nawet mistrzostwo kraju. Kiedy spojrzysz na liczbę trenerów niemieckiej reprezentacji (Dziesięciu! W całej historii reprezentacyjnej piłki!), to można tylko przyklasnąc. Dalej mamy takie historie jak Brentford, które chce z Ameryki pożyczyć model Moneyball, uzyskując przewagę nad innymi wykorzystując zaawansowane modele statystyczne.

W NBA sztandarowy przykład to oczywiście San Antonio Spurs, a ich kulturowa dominacja nad ligą zaczyna trwać trzecią dekadę.

Oczywiście żadna z długofalowych filozofii nigdy nie powstałaby, gdyby nie przynajmniej jeden łut szczęścia po drodze. David Robinson złamał nogę i Spurs przegrali 62 spotkania w sezonie, kiedy nagrodą w drafcie był Tim Duncan, najmniej problemowa gwiazda NBA w historii. Timmy grał przez 20 lat, pozwalając Greggowi Popovichowi i R.C. Bufordowi (dyrektor sportowy) skonstruować mit pracowitych, cichych i niekonfliktowych Spurs, którzy dodatkowo w każdym sezonie są w stanie odnieść sukces sportowy. Barcelona trafiła w dziesiątkę transferując Ronaldinho z PSG, budując sobie od podstaw najlepszego piłkarza w historii, i prezentując światu Guardiolę jako trenera.

W piłce nożnej łatwo się do patrzenia długofalowego zniechęcić widząc, jak potęgi szybko zbierają się po wpadkach wydając po prostu więcej pieniędzy, a jeden fatalny sezon potrafi przynieść spadek do ligi niżej, za czym idą gigantyczne koszta. Dlatego czasami jestem w stanie zrozumieć paniczne ruchy właścicieli klubów (oprócz polskich, bo w uważa się, że jeśli na każde spotkanie drużynę poprowadzi inny trener, to zespół będzie się jeszcze bardziej motywował, skoro efekt nowej miotły działa) szukających jakichkolwiek sposobów na odwleczenie nieuniknionego.

W NBA kompletnie tego nie rozumiem. Czasami zdarzają się właściciele, którzy wydają dyrektywy bazując na finansach, typu: musimy dostać się do play-off, bo wtedy bilety są najdroższe; drużyna musi być konkurencyjna, bo inaczej fani nie przychodzą do areny. Ale jeśli właściciel nie jest raptusem, to domyślam się, że chciałby zbudować tak ikoniczne miejsce jak w San Antonio. Kilku franczyzom udaje się to z całkiem niezłym sukcesem - Miami pod wodzą Pata Riley, Dallas od kiedy kupił je Mark Cuban, Utah mimo kilku chaotycznych sezonów po odejściu Derona Williamsa to oaza stabilności, Indiana nie dokonuje panicznych ruchów, a Golden State zapakowało swoje podejście do budowy infrastruktury i wysłało je do postawienia we Francji obok wzoru metra.

Po cichu jednak jedną z najlepszych franczyz w ostatnich latach, i z niezłą historią jest Houston Rockets. W latach 90. wykorzystali nieobecność Jordana i zgarnęli dwa wolno leżące mistrzostwa, a potem budowali liczące się, ale nieszczęśliwe zespoły oparte na T-Macu i Yao. Daryl Morey, mój kandydat do nagrody EotY dołączył do Rockets w 2007, wnosząc do zatęchłej i lekko zacofanej ligi powiew świeżego analitycznego podejścia. Zasiadając za sterami Rockets, Morey wiedział dwie podstawowe rzeczy - rzut za trzy jest wart więcej, niż rzut za dwa, a bez supergwiazd nie da się poważnie wygrywać.

Wokół tych pryncypiów zbudował swoją filozofię tworzenia zespołu. Wykorzystując nowatorskie modele statystyczne wyszukiwał zawodników, którzy mimo niskich kontraktów gwarantowali produkcję na boisku, najczęściej wyciągając ich z zespołów, które przywiązywały się do nazwisk, zamiast do rzeczywistego wkładu w grę. Ogólna strategia transferowa polegała na zbieraniu jak największej ilości dóbr, które możnaby później wymienić na gwiazdę zmęczoną swoim obecnym otoczeniem. Gdy tę udałoby się uzyskać, to wtedy łatwiej doprowadzić do poważnej dyskusji z wolnymi agentami. Od 2007 Morey wysyłał sygnały do każdej drużyny i każdego poważnego zawodnika sugerując, że jest gotowy podjąć dyskusję, prezentując bogato wyposażoną skrzynkę z dobrami na wymianę. Strzał w dziesiątkę przyszedł jednak dopiero wtedy, kiedy Oklahoma City musiała zdecydować, czy do pomocy Kevinowi Durantowi i Russellowi Westbrookowi zostawić Serge Ibakę, czy Jamesa Hardena. Padło na Ibakę, a Harden powędrował do Teksasu, dostając pod kontrolę swój własny zespół.

Logika tego transferu ze strony OKC prezentowała się następująco - Harden nigdy nie otrzymałby roli w ofensywie której oczekiwał (jeśli dobrze pamiętasz, to zazwyczaj wchodził z ławki po to by odmieniać oblicza serii w play-off), a wartość takiego zawodnika jak Ibaka (obrona pod koszem + niezły rzut z dystansu) stała wyżej w hierarchii wtedy dosyć konserwatywnej ligi. Morey postawił grubo na to, że w Hardenie drzemie nielimitowany ofensywny potencjał. Dowody prezentowały się następująco: Harden rzucał celnie za trzy, asystował głównie pod kosz i za trzy, i posiadał rzadką umiejętność bycia faulowanym przy prawie każdej akcji.

Morey znalazł wtedy swoją gwiazdę numer 1. Pierwsza próba dobrania asystenta skończyła się nieszczególnie, ponieważ Dwight Howard okazał się niedopasowany charakterologicznie do tego zespołu, a jego płoche zdrowie odebrało mu najpoważniejsze atuty, czyli nieskazitelną obronę i siłę w ataku. Daryl pożegnał się bez żalu z tym eksperymentem po trzech sezonach i rozpoczął szukanie gwiazdy numer 2. To w jaki sposób wykorzystał ligową sytuację i załatwił transfer Chrisa Paula wystarcza, w mojej opinii, do przyznania mu nagrody Executive of the Year.

Paul spędził kilka udanych, ale niedokończonych lat w Los Angeles w towarzystwie Blake'a Griffina (obecnie Detroit Pistons) i DeAndre Jordana. W świetle uprzedniej reputacji Clippers nowa generacja zawodników dokonała wielkich rzeczy, konsekwentnie awansując do play-off i na pewien czas przyćmiewając kryzysowych Lakers. Dla samych zawodników oczekiwania były jednak o wiele większe, zwłaszcza, że w swoim najlepszym sezonie absolutnie zaprzepaścili szansę awansu do finałów konferencji przegrywając na własne życzenie, właśnie z Rockets. Obserwując zespół, który wchodził na opadająca trajektorię, Chris Paul zdecydował, że czas pożegnać się z Los Angeles, i zmienić pogląd na jego wybitną karierę, w której cały czas brakowału postsezonowego sukcesu. Zgodnie z modą, za którą podążała cała liga jego najlepsza szansa leżała w połączeniu sił z innym gwiazdorem. Gdzie znajdował się zespół, który doznał własnej kompromitacji w play-off, i zdolności defensywne, oraz rzut z półdystansu idealnie pasowały do tego, żeby wesprzeć matematyczny koncept, wtedy, kiedy trójki nie siedzą? Właśnie w Houston.

Daryl Morey, jak przez całą karierę, wykazał się kunsztem i elastycznością menedżerską dogadując się z Clippers i Paulem, wysyłając w zamian za niego cały szwadron zawodników mogących wesprzeć Los Angeles, ale nie osłabiających mocno Rockets. Do Clippers trafili między innymi Patrick Beverley (którego kontuzja kolana zaważyła na tym, że sezon LA był udany, zamiast bardzo udany), "Sweet" Lou Williams (jeden z najlepiej punktujących rezerwowych w lidze) i Montrezl Harrell, młody, rozwojowy center. Wisienką na tym napakowanym torcie był fakt, że dla dopasowania wymienanych pensji, Morey przeszukał całą ligę i wykupił z trzech klubów trzech zawodników (za gotówkę) tylko po to, aby móc przekazać ich Clippers. Z dystansu nie wygląda to jak wybitne osiągnięcie, ale ustalanie transferu w NBA nie jest proste, a Morey musiał żonglować kilkunastoma gorączkowymi rozmowami po to, aby spiąć transfer w całości.

Za sam ten manewr należą się Moreyowi wysokie oceny, ale na tym nie skończyła się jego praca, bo taki zespół trzeba przecież uzupełnić. Kilka kontraktów wyróżnia się:

P.J. Tucker - idealny center do proponowanego przez Houston stylu gry, gra bardzo twardo w defensywie, realistycznie broniąc pozycje 4, 5 i niektóre 3, a jednocześnie nie wymagający dużej obecności w ofensywie, zadowolony z rzucania trójek z czystej pozycji przygotowanych przez Hardena i Paula. 4 lata za 32 miliony to bardzo dobry kontrakt.

Luc Richard Mbah a Moute - gdyby jego potencjał ofensywny był chociaż w połowie tak wysoki, jak robota w defensywie, mówilibyśmy tutaj o poważnym kandydacie do występu w meczu gwiazd. Niestety Luc Richard (i to zupełnie od niedawna) w ataku daje od siebie tylko w miarę celny rzut z rogu boiska, i okazjonalny wjazd pod kosz. Morey płacąc Lucowi 2.1 miliona dodał składowi głębi, za którą inni płacą 10-12 milionów.

Gerald Green - osobowość, atletyzm, i potencjalne punkty z ławki znowu za śmiesznie niski weterański kontrakt.

Siła Moreya polega na tym, że nie popełnia błędów, które zdarzają się innym dyrektorom w lidze, a mianowicie płaci grubą kasę tylko zasługującym na to gwiazdom. Nie chodzi o to, że Morey jest skąpy, bo nie jest, ale nie alokuje dużych środków tam, gdzie może uzyskać tę samą produkcję za niewielkie pieniądze. Najbardziej krytykowany kontrakt w Rockets to prawdopodobnie Ryan Anderson, który otrzymał 80 milionów za zbiórki w ofensywie i celność za trzy. Niestety jego gra defensywna często powoduje, że z najlepszymi zespołami może występować tylko 15-20 minut. Poza tym Morey konstruuje zespoły konsekwentnie w ten sam sposób - pakuj skrzynkę z dobrami, a jak tylko zdarzy się potencjalny transfer gwiazdy/szansa ściągnięcia wolnego agenta, to natychmiast wyciągnij telefon, oczaruj partnera biznesowego, a resztę ligi obserwuj szukając dobrych, ale nie przepłaconych zawodników.

Tegoroczna kandydatura Moreya jako Executive of the Year opiera się oczywiście przede wszystkim na transferze Chrisa Paula, który katapultował Rockets do poziomu potencjalnego pogromcy Golden State, i niezaprzeczalnie najlepszej drużyny w lidze w sezonie zasadniczym. Uważam jednak, że ten tytuł należy mu się też za posadzenie na stanowisku trenera Mike D'Antoni, który raz zrewolucjonizował ligę 15 lat temu z Phoenix Suns, a teraz dostał lejce, by zrobić to ponownie z Houston. Połączenie Morey - D'Antoni - Harden okazało się niezmiernie skuteczne, i wszystkim
z tej trójcy należą się nagrody. D'Antoni był trenerem roku w poprzednim sezonie, nie bojąc się postawić Hardena na pozycji rozgrywającego, Harden prawdopodobnie zostanie MVP tego sezonu, a ja przyznaję EotY Moreyowi. Rockets niestety wystartowali w play-off bez nitro, ryzykując utrzymanie postsezonowej reputacji dla Hardena (koszmary z meczu nr 6 przeciwko Spurs w zeszłym roku), Paula (brak finałów konferencji w tak bogatej karierze), i D'Antoniego (zarządzał najlepszymi zespołami w lidze, ale nie był w stanie doprowadzić Steve'a Nasha do finałów), ale Daryl Morey stawiając zespół w takiej pozycji może uczciwie powiedzieć, że swoją robotę wykonał doskonale.

Michał

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz