wtorek, 5 czerwca 2018

Salary cap, lato 2016, i trochę dyskusji ekonomiczno-społecznej

Drogi Mateuszu,

Myślę, że zdajemy sobie sprawę jak dalej potoczą się finały, i znaliśmy przyszłość w połowie października. Gdyby nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, i mecze w Cleveland przywrócą serii konkurencyjność, to napiszę moje bliższe wrażenia z finałów. Jeśli Cleveland wygra dzisiaj, to oznacza, że LeBron znowu wypali z minimum 40 punktami, a któryś z kolegów przynajmniej raczy stawić się trzeźwo na boisku. Trochę odbiera nadzieję mi fakt, że Golden State jeszcze nawet nie powąchało szczytowej formy swojej gry, poza rekordowym pod względem ilości trójek występem Stepha. W każdym razie mam jedno, niespecjalnie odważne przewidywanie - w przypadku absolutnych bęcków LeBron w ostatniej kwarcie decydującego spotkania będzie jednocześnie grał, analizował najlepsze miasto pod względem szkoły dla dzieci, i kontaktował się ze swoim agentem, żeby załatwił mu Paula George do grania.

W dzisiejszym poście oddalę trochę zoom, i spojrzę na kształt ligi, finansowe ograniczenia wpływające na budowanie zespołów, niezrozumiałą głupotę właścicieli i prezesów, a także rolę pieniędzy w hegemonii Golden State.

Niedawno przesłuchałem wywiadu przeprowadzonego z Michelle Roberts, przewodniczącej związku zawodowego graczy NBA. Co ciekawe nie rozmawiała z dziennikarzem, ale z J.J. Redickiem, czyli znakomicie rzucającym za trzy obrońcą 76ers. Redick to bystry facet, z ewidentnym potencjałem na poważną karierę w mediach za kilka lat, kiedy skończy karierę, dzięki temu znakomicie wypada jego zestawienie jako zawodnika NBA, i prawnika, który go reprezentuje i walczy o jego sprawy.

Michelle Roberts przejęła reprezentowanie związku zawodniczego po słabym i kontrowersyjnym zarządzaniu Billy Huntera, którego oskarżano między innymi o zmawianie się z właścicielami klubów, i generalne nie staniu po stronie zawodników. Za każdym razem, kiedy CBA (Collective Bargaining Agreement - potężny dokument określający jak właściciele i zawodnicy dzielą się dochodami) wygasało i dwie strony rozpoczynały negocjacje, to zawodnicy wychodzili z nich poszkodowani. Gdy negocjacje przeciągały się zbyt długo, to liga wchodziła w fazę tzw "lockoutu", czyli biznesowego impasu. Kobe Bryant określił niezrozumienie po dwóch stronach jako sytuację, w której "miliarderzy proszą milionerów o to, aby dali sobie ściąć pensje". W 1999 i 2011 roku "lockout" mógł kosztować ligę cały sezon, ale skończyło się tylko na części, ponieważ zawodnicy w końcu stawali się podatni na ustępstwa. W przypadku, kiedy wyczekują się dwie grupy, to w większej desperacji znajdą się ci, którzy nie mają innych źródeł dochodu, i o wiele mniej pieniędzy, ostatecznie ulegając naciskom. Wiem, że NBA to liga opierająca się na gwiazdach z gigantycznymi kontraktami, ale pamiętaj, że LeBron James może wystąpić sobie w filmie, albo rozwinąć jakiś biznes, ale gro jego kolegów stanowiących klasę średnią i robotniczą ligi, często tracą przez negocjacje kluczowe lata z kariery, która średnio trwa około 5 lat.

Kiedy Michelle Roberts przejęła władzę w związku, to uczciwie postawiła sprawę, i powiedziała, że bez względu na sytuację, zawsze stanie po stronie zawodników. Potwierdziła to czynami, ponieważ, gdy przyszło do rozmowy o nowym CBA, w którym głównym tematem dyskusji okazały się zyskane pieniądze z nowo zakontraktowanych praw telewizyjnych, nie pozwoliła właścicielom opóźnić wpływu tej gotówki do ligi.

Widzisz, salary cap bazuje się co roku na tym, jak dużo liga na siebie zarobiła. Właściciele drużyn i zawodnicy porozumieli się, że te dochody rozdzielą mniej więcej 50/50. Zaraz po wyliczeniach zysków (opierających się np. na tym ile meczów odbędzie się w playoff) następują skomplikowane matematyczne obliczenia, i liga ujawnia dokładną kwotę salary cap, górną granicę, po której płaci się podatek, oraz sankcje za jego przekroczenie. Przed zastrzykiem gotówki za prawa telewizyjne cap wynosił $70 milionów dolarów (najwyższy w historii). Po napływie gotówki natychmiast podskoczył do $94, dając większości drużyn amunicję w postaci KILKUDZIESIĘCIU milionów dolarów do wydania na różnych zawodników w lidze.

Wiesz co się dzieje w NBA, gdy właściciele i prezesi klubów widzą pieniądze do wydania? Tracą głowy i zaczynają seryjne wydawanie, jak wszyscy zwycięzcy w totolotka (kiedyś czytałem, że gruby procent zwycięzców po 5 latach nie ma już ani grosza z nagrody). Obawiając się takiej sytuacji i żyjąc w strachu przed samymi sobą, właściciele koniecznie chcieli wynegocjować stopniowe wprowadzanie środków do capa (tak zwany cap "smoothing"; zawodnicy i tak mieli dostać dodatkowe dochody, ale wszystkie propozycje były co najmniej podejrzane). Prosta zasada biznesowa - jak nie popełniać fatalnych decyzji? Nie stawiać przed sobą sytuacji, w których można je podjąć.

Michelle Roberts i zawodnicy powiedzieli: hola, hola, my tu przejrzeliśmy waszą gierkę i kategorycznie się na nią nie zgadzamy. Do obowiązków związku nie należy ratowanie dorosłych, bogatych ludzi przed syndromem odciętej kurzej głowy. Wszyscy zawodnicy dobrze rozumieli też, że tak gigantyczna podaż, i wcale nie taki duży popyt oznacza, że nawet klasa średnia i robotnicza skorzysta finansowo na tym, o co walczą gwiazdy. Klasa wolnych agentów 2016 i ich przedstawiciele zacierali ręce tak mocno, że w niektórych gabinetach płonęły ogniska. Wywołało to pewną gorzkość, gdyż jednorazowy skok miejsca w salary capie, oznaczał, że skorzysta na nim tylko część ligi, ale hej, takie jest życie. Co niektórzy optymiści przewidywali, że to wcale nie koniec rozwoju ligi, a pieniądze wzrosną tak samo mocno w następnych latach (spojler: nie wzrosły). Prezesi zgodnie z oczekiwaniami absolutnie wszystkich zrobili swoje i wydali przykładowo następujące kontrakty:

Timofey Mozgov - 4 lata/64 miliony - ważny dla Cavs w finałach 2015, w obecnej lidze praktycznie nie do grania. Lakers nie musieli mu tyle płacić, bo nikt inny nic nie proponował. Lakers nie powąchali playoff od 2014 roku. Przypadek?

Nicolas Batum - 5 lat/120 milionów od Hornets. Batum nigdy nie rzucał więcej niż 15 punktów na mecz, i jest mniej więcej tak konsekwentny jak Angel Di Maria

Jordan Clarkson - 4 lata/50 milionów. Ponownie Lakers. Obecnie swoim rzucaniem powoduje, że LeBron straci resztkę swoich lichych włosów.

Mike Conley - 5 lat/153 miliony. Mike Conley to bardzo dobry zawodnik z Memphis. Grizzlies wynagrodzili go za to, że Memphis po raz pierwszy w historii byli traktowani poważnie przez inne zespoły. Ale był to najwyższy kontrakt w HISTORII ligi. Dla Mike Conleya. Bez występu w meczu gwiazd. Chwała dla Mike'a, że zarobił, bo to mocno niedoceniany zawodnik, ale najwyższy kontrakt to mocne słowo, prawda?

To tylko czubeczek góry lodowej, gdyż tak moglibyśmy wymieniać, i przy 60% zawodników śmiać się i śmiać. Zawodnicy z 2016 często zmieniają drużynę, ale oryginalny zespół musi słono zapłacić za pozbycie się takiego balastu, albo dodaje innego dobrego zawodnika, albo wybory w drafcie. W ten sposób szwindlował swoich transferowych partnerów np. Boston, dzięki czemu mają jedną z czterech najlepszych drużyn w lidze, a będą jeszcze lepsi i mają materiał na ściągnięcie kolejnej gwiazdy.

Echa tego lata cały czas pobrzmiewają w lidze, bo pierwsze kontrakty z tego okresu zaczną schodzić z ksiąg rachunkowych w przyszłym roku, albo za dwa lata. Nagły wzrost salary cap kompletnie zmienił też trajektorię ligi, dając szansę niedawnym mistrzom, czyli Golden State Warriors, na zaproponowanie kontraktu Kevinowi Durantowi, odebranie LeBronowi Jamesowi przynajmniej jednego mistrzostwo więcej. Podsumowując: przez twarde negocjacje, oraz głupotę właścicieli; salary cap, narzędzie służące do tworzenia większego parytetu w lidze, w okrutnej ironii losu pozwoliło skonstruować najbardziej napakowanymi gwiazdami zespół w historii, który nudzi się nawet w playoff, i brnie przez sezon szukając atrakcji w misjach pobocznych.

Sama Michelle Roberts w rozmowie Redickiem wypowiedziała dwa interesujące mnie zdania. Po pierwsze stwierdziła, że jest przeciwko salary cap, a po drugie uważa, że nie powinna istnieć instytucja maksymalnego kontraktu (górny limit zarobków zależący od tego, jak długo jesteś w lidze).

Rozumiem ją i jej nie rozumiem jednocześnie. Wiem, że jako rzecznik jej rolą jest między innymi zmaksymalizowanie zysków dla zawodników, bez sztucznej próby wyrównania płac w całej lidze. Przyjmuję też do wiadomości informacje o badaniach dowodzących, że gdyby LeBron otrzymywał kontrakt zgodny ze swoją wartością dodaną, to zgarniałby chłodne $75-100 baniek rocznie (teraz $35).

Z drugiej strony obaj jesteśmy europejczykami i wiemy jak wygląda ten system bez ograniczeń u nas. Istnieją kluby, które zbudowały sobie takie podstawy finansowe, że fenomeny typu Leicester, albo Liverpool (swoją drogą daleko do gigantycznego klubu wcale mu niedaleko) pojawiają się coraz rzadziej, a Real wygrywający Ligę Mistrzów trzy razy z rzędu nadal może wzmacniać się kim chce, bez żadnych problemów. Golden State przynajmniej nadal musi wykorzystywać machinacje i nagięcia salary cap, żeby zapłacić wszystkim swoim gwiazdom, jednocześnie narażając się na potężne sankcje podatkowe (gdyby w krytycznym momencie zapłacili wszystkim maksymalną wartość kontraktów, to razem z dodatkowymi kosztami, ich budżet płacowy wynosiłby potencjalnie 500 milionów dolarów, a na ten moment płacą 130). Real po prostu wydaje więcej pieniędzy, które odzyska z tysiąca różnych źródeł. Dochodzimy do takiego absurdu, że Robert Lewandowski grając w Bayernie Monachium, czuje, że nie osiągnął szczytu, bo mimo wszystko Bayern stoi półeczkę niżej.

W NBA oczywiście nie wszyscy dysponują takim samym budżetem, ponieważ przecież grający w Los Angeles Lakersi dostaną od lokalnej telewizji więcej, niż takie Milwaukee. Salary cap powoduje jednak, że nawet bogate drużyny muszą wystrzegać się kiepskiego zarządzania. Golden State dominuje teraz, ale długo stanowiło symbol patologii, Lakersi przeżywają kaca post-Kobe, Boston potrzebował transferu między kolegami (Danny Ainge i Kevin McHale grali ze sobą wiele lat), żeby dostać Kevina Garnetta, Bulls czasem są dobrzy, a czasem tragiczni. NBA dzieli się na ery, i ery czasami wynikają ze szczęścia i splotu okoliczności, ale dobrze zarządzające drużyny nie muszą czekać długo na to, aby wróciły lata tłuste.

A co z kontraktami i ograniczeniem zarobków dla koszykarzy? Jestem rozdarty. Z jednej strony wkurza mnie to, że LeBron nie może zabrać utytym miliardusom pieniędzy, które mu się należą za bycie ambasadorem gry i legendą, ale z drugiej strony jeśli doczekam koszykówki z takim statusem quo, jaki obowiązuje w piłce nożnej, to jaki sport wybiorę jako następny? Reguły gry nie trzymają zawodników w biedzie, a ponieważ kontrakty są gwarantowane, to nikt nie straci swoich pieniędzy. Jeśli przypomnisz sobie słowa Bryanta z kilku akapitów wyżej, to niesłuszne i niesprawiedliwe dla mnie jest to, że to pracownicy napędzający cały sport muszą sztucznie się ograniczać, i czasami decydować na mniejsze pieniądze, po to, aby mieć szanse na sukces. Ale z trzeciej strony $30 milionów na sezon to też godne pieniądze, bo który sportowiec na świecie rzeczywiście tyle wyciąga?

Michelle Roberts ostatecznie obstawi twardo przy swoim, ale komisarz NBA Adam Silver to człowiek, który rozumie i analizuje wszystkie punkty widzenia, więc wierzę, że znajdą kompromis, który nie zabierze koszykówce tej nieperfekcyjnej, ale działającej struktury. Wiem, że brzmi to śmiesznie, w momencie, gdy Golden State niepodzielnie panuje, niczym NBAowski odpowiednik Realu, ale wiem, że koszykówka nie raz mnie jeszcze zaskoczy, a w klubowej piłce nożnej straciłem już na to nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz